Wielkopolski Szlak św. Jakuba (2017) – dzień 2.

Rankiem, może nie za wczesnym, ale jednak rankiem zbieramy się do drogi. Zaraz na początku, jeszcze w Osiecznej, żegnamy się z Agnieszką, która wraca do domu, a do ekipy dołączają Darek z synem oraz Maciej. Powiększonym teamem ruszamy do Leszna. Nie bezpośrednio jednak, a lekkim objazdem via Kąkolewo – Nowa Wieś. Dzięki takiemu posunięciu co-poniektórzy mają okazję podjechać sobie „górkę” przed Łoniewem, ale… gdy sterczę u góry kręcąc filmiki konstatuję, że to nachylenie chyba na nikim nie robi już wrażenia. A pamiętam czasy, gdy byłyby tylko utyskiwania. Mijam Kąkolewo i do Leszna docieramy porządną asfaltową ścieżką przez Nowy Świat.. no no, postarali się. 

Dobra, przesadziłem z tym „postarali” – zaraz za rondem DDR wzdłuż Estkowskiego przestaje być fajny – gdybym jechał szosą, już bym klął. Czytałem ostatnio tekst u pewnego mądrali, który dowodził, że jak chce ktoś pojeździć rowerem szosowym, to nie powinien próbować jeździć po mieście, tylko… ma wyjechać z miasta autem. Z ostrożności procesowej nie skomentuję… W każdym razie wjeżdżamy wreszcie do centrum, zastając ekipę na leszczyńskim rynku, ustawiającą się do zdjęcia. Nawet Jędrzej zdążył się już obudzić, więc pamiątkowa fota idzie sprawnie. Cykamy co trzeba i rozsiadamy się w kawiarence na kawie. Pamiętacie? To nie maraton, mamy czas. Chyba…

Czas mija jednak zbyt szybko. Zabieramy się w drogę, bo już po 10, a jeszcze sporo przed nami. Święciechowa, dokąd docieramy równie paskudną ścieżką rowerową, co ta wcześniej przy Estkowskiego… eee, no nie, DDR przy Wolińskiej to już jakiś dramat. Współczuję znajomym, którzy muszą tam śmigać na szosach. Gdy docieramy do Święciechowej, na czoło wysuwa się Jarek. Wszystko w trosce o kolejne punkt wycieczki, czyli kościół pw. św. Jakuba. Jedzie pierwszy, nadając ostre, zakapiorskie tempo… i ten oto w klasyczny sposób likwiduje ucieczkę zająca (lokalnego rowerzysty, który gdy tylko nas zobaczył – przyspieszył). Koszulka zobowiązuje. Zająca więc mijamy na święciechowskiej górskiej premii (IYKWIM) może bez wyniosłych min, ale z delikatnie skrywaną radochą. Przystajemy na chwilę pod kościołem (wcale nie z uwagi na brak sił, wyjaśniam, gdyby ktoś tak perfidnie sobie pomyślał) na focenie i zwiedzanie (bo to Kościół Jakubowy), niestety jak to zwykle bywa w niedziele… trwa msza, więc nici ze oglądania. W trakcie postoju budzi się wreszcie Fanky… tak to jest, jak ktoś przedawkuje krople… na sen poprzedniego wieczoru. Na ryneczku święciechowskim łopoczą flagi: Polski i UE… no no, w dzisiejszych czasach to wręcz demonstracja polityczna. Przystaję jeszcze przy obracającej się na wodzie kamiennej kuli – globusie, kręcę filmik i gdy wreszcie wyjeżdżam na szlak, ekipy już nie ma. 

KBR-y pojechały, ale… jak się okazuje, nie wszyscy. Szczepan mnie dogania, zjeżdżamy na offroad i jedziemy do Trzebin, gdzie w tamtejszym pałacu czeka na nas Pan Marek. Tzn. dojeżdża ekipa, a my omijamy pałac bezwiednie i dopiero telefon, dość specyficzny w treści („halo, Kris, jesteśmy w pałacu, musisz skręcić w prawo obok tego żółtego bloku” … – „okej, ale obok żółtego bloku nie da się nigdzie skręcić w prawo. Czyżby chodziło Ci o ten pomarańczowy blok?”) zawraca nas w stronę, gdzie jest reszta ekipy. Chwila błądzenia powoduje, że gdy docieramy na miejsce nie pozostaje ani okruszek – podobno pysznego – placka, przygotowanego dla nas jako poczęstunek na pałacowym dziedzińcu. Hm, może ta ściema z kolorami nie była przypadkowa? Ekipa się zbiera (klasycznie: o jesteście, to fajno, możemy jechać bo my odpoczęliśmy), więc znowu będę ich gonił, gdyż nie zamierzam odpuścić i robię sobie kilka pamiątkowych zdjęć. Potem ruszam i dopadam ich na krawędzi lasu. Do Wschowy jeszcze 20 km, w większości bezdrożami, więc trzeba jechać, TRZEBA!!

Jedziemy. Czasami pchamy, tzn. pcha Skfar, który w moim przekonaniu musi zrobić to, co robi zazwyczaj każdy nowy członek KBR krótko po przystąpieniu do Bractwa. Musi kupić nowy rower. Primo, bo ten, na którym jeździ jest na niego za mały (z tym opuszczonym siodełkiem po ułamaniu sztycy to już w ogóle wyglądał, jakby ukradł rower synowi po komunii), a sekundo: bo na tych oponkach cienkich to on se może jeździć po leszczyńskich ścieżkach rowerowych. Tych dziurawych, z kostki brukowej, albo z połatanego nie wiadomo czego. Ale w teren, gdzie drogi leśne, błotnisto – piaszczyste, tudzież generalnie niełatwe, to sorry… kończy się potem, że Jarek obwieszcza wszędzie „pchalim”. Przed Niechłodem owszem pchał, ale tylko Skfar. Tak-że wicie, rozumicie. Nju bajk albo śmierć!

"Za wsią, na skrzyżowaniu dróg, stał kamienny krzyż pokutny" (A.Sapkowski)

Gdy wreszcie docieramy do Wschowy, jest południe. Zaplanowane jest zwiedzanie Lapidarium i kurcze… Pani Marta przygotowała się do naszej wizyty niesamowicie. Aż żal nie skorzystać. Większość ekipy zatem wysłuchuje arcyciekawej opowieści o historii, a my naradzamy się szybko, co dalej. Bo, by tak rzec… jesteśmy już w niedoczasie. Zostało nam wg plany 90 km do przejechania, a czasu coraz mniej. Właściwie to nie ma czasu na nic. Zapada więc decyzja: ekipa KBR w Kórnika rusza na obiad, a potem przez Górę do Rawicza na pociąg, a ekipa leszczyńska i ja jedziemy dalej wg planu. Czyli do Głogowa. Kuszę jeszcze przez moment Norbiego, że „przecież zdążymy we dwóch, zobaczysz”… ale gdy idę zrobić kilka fotek w centrum, Norbi znika i zostajemy w pięciu. 

No to start. Wyjeżdżamy ze Wschowy i zaraz na rogatkach dopada nas ulewa. Pierwsza i … jedyna tego dnia. Przytomnie zawracamy na dopiero co minięty przystanek autobusowy, wyciągamy przeciwdeszczówki… i przestaje padać. Jest jednak mokro, więc chwilę (ściślej, to do Konrdadowa) jedziemy ubrani jak na ulewę, ale gdy przystajemy pod tamtejszym kościołem św. Jakuba, zdejmujemy warstwy wierzchnie, robimy fotki i ruszamy dalej. Szkoda, że nigdzie nie ma oznaczeń, gdzie znajduje się jeden z dwóch tamtejszych krzyży pokutnych: jeden stoi sobie w cieniu bramy wjazdowej do kościoła, ale drugiego nigdzie nie widać. Robię jeszcze pamiątkowe zdjęcie tamtejszego dworu z XIX wieku i potem już tylko jedziemy. Przed Serbami wyjeżdżamy na DK 12 i od tego momentu każdy ostro tnie, by jak najszybciej wjechać do Głogowa. Przekraczamy tęczowy most, robimy sobie pamiątkowe zdjęcie pod zamkiem i rozjeżdżamy się na chwilę. Ekipa z Leszna jedzie do Maka na żarełko, a ja do centrum, by zrobić kilka fotek. Rynek, ruinę kościoła św. Mikołaja, ładne centrum… ładne miasto. Gdy dojeżdżam do pobliskiego McDonalda, trafiam na jakąś mega kolejkę. Zanim więc zamówię i zjem, minie dobre 40 min. Fast food? Tjaaa…

Na szczęście wcześniej uzgodniłem sobie z chłopakami z Leszna podwózkę na najbliższe 25 km. Pakujemy rowery na bagażnik w aucie, my wskakujemy do środka i w trasę. Siedzę sobie grzecznie i dumam, co jest nie tak. Dociera do mnie to po chwili: słuchamy pewnego radia z Torunia… no ok, kierowca rządzi, więc trza się dostosować. Staram się jak mogę, ale… gdy w trakcie audycji pojawiają się przerywniki (piosenka znaczy się, ale nie kościelna, nic z tych rzeczy)… nie daję rady. Gdy tylko wjeżdżamy do Góry… „tu mnie wyrzuć, tu” – wolam zaraz na wjeździe i  po chwili wysiadam gdzieś w centrum. Osakwiam rower, żegnam się z kumplami i ruszam… na zdjęcia, a potem do domu. W słuchawkach Office of Strategic Influence rzęzi gitarami i powoli dochodzę do siebie. Uff…

Dalsza część powrotu upływa w jeździe pod wiatr. Uśmiecham się zatem znacząco do figury św. Krzycha, stojącej na ulicy… hehe, Chopina w Gołaszynie. Święty chyba łaskawie na mnie wejrzał, bo wiatr powoli zmienia kierunek (a może to ja lekko halsuję), w każdym razie od Ponieca jest już znacznie łatwiej jechać. Kilka km przed domem widzę tablicę, że droga Karzec – Pudliszki zamknięta… i w tym momencie przychodzi SMS od brata. Nie patrz na zakaz, jedź, to przejedziesz.. Takoż uczyniłem. I koniec. 

Uzupełnienie: ekipa, która skróciła trasę dojechała wg planu do Rawicza, zapakowała rowery na auto, a sama wsiadła do pociągu (niestety nie szło sprawdzić, czy PKP zabierze 10 rowerów do składu, na który mieli bilet, bo nikt w PKP nie wiedział, z jakich wagonów będzie się składał pociąg, który dopiero ma wyjechać na trasę). Wysiedli w Mosinie, wypakowali rowery i wrócili na kołach do Kórnika. Już po zmroku. Ale… mają do zaliczenia trasę ze Wschowy do Głogowa. Hehehe…