Czemu część druga, skoro nie widać pierwszej? Aaa, to akurat proste – bo pierwsza była rok temu. Ale gdyby komuś nie chciało się klikać w link – uprzejmie wyjaśniam, skąd i po co to się wzięło…
A zatem… dawno dawno temu, tak dawno, że właściwie to nie pamiętam kiedy, w rozmowie z Jarkiem i Maciejem wpadliśmy na pomysł, by na rowerach pojechać do Santiago de Compostela. Najlepiej tym najsłynniejszym Szlakiem św. Jakuba, z francuskiego Saint-Jean-Pied-de-Port aż na wybrzeże Atlantyku. Wiecie, aż po finis terrae w miasteczku Fisterra. Ale na to trzeba mieć sporo czasu, którym my, ludzie tłamszeni przez codzienność, nie dysponujemy. I tak plany pozostały planami. Prawie. Bośmy sobie wymyślili substytut. Polskie Drogi Jakubowe.
Zaczęło się to ukonkretniać w 2015 roku. Nadwarciańską Drogą św. Jakuba z podsłupeckiego Lądu do podkościańskiego Lubinia. Wzdłuż Warty, rzecz jasna z niewielką modyfikacją. Nie, wcale nie dlatego, że to szlak pieszy i pewnymi ścieżkami jechać się nie da (bo się da, sprawdziliśmy). Raczej dlatego, że a to trza zobaczyć było Ciążeń, a to Miłosław tudzież Winną Górę… w każdym razie w maju 2015 roku pojechaliśmy w piątkę wzdłuż oznaczonej „muszelką” trasy. Jak było, można sobie przeczytać w odpowiedniej zakładce. Spodobało się. Rok później, czyli w 2016 roku chłopaki z Bractwa wybrali się w dwudniowy wyjazd na północną część Wielkopolskiego Szlaku św. Jakuba. Z Inowrocławia do Poznania. Pojechali beze mnie, bo ja załatwiłem sobie achillesa na Maratonie Podróżnika i… rozsądek (w postaci gniewnej miny mojej małżonki) przeważył. Zostałem w domu. Ale… co się odwlecze to nie uciecze… zamiast jechać ten odcinek w dwa dni, machnęliśmy to we wrześniu 2016 roku z Norbim i Rafałem na raz. A co, nikt nam nie powie, że #niedasie. Przyznaję, chwilami było trochę zbyt ostro, zważywszy na ilość offu i konieczność robienia zdjęć… ale czego to się nie robi, by nie mieć niedokończonych spraw? Odcinek północny zatem został zaliczony, zaś dokończenie wielkopolskiej drogi zaplanowaliśmy na ten rok. Tzw. część południową, czyli trasę z Poznania do Głogowa. W sumie znowu jakieś 200 km z kawałkiem.
Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym czegoś nie wykombinował. Pięć dni przed wyjazdem zachciało mi się zawieźć kosiarkę do naprawy. Dźwignąłem ją sobie do bagażnika i … ostro naciągnąłem sobie mięśnie pleców. Znowu rehabilitacja u pani Emilii, znowu nerwowość i wywracanie oczami. Ostatecznie… wszystko dopięte, plecy jakby nie bolą – można jechać.
Do Poznania, na plac Bernardyński (miejsce spotkania z ekipą z Leszna) wyruszamy kilka minut po siódmej. Od początku objawia się w grupie pewien nerw… a te zapędy kórnickich zakapiorów do naparzania jeszcze niejednokrotnie będą zgrzytać między uczestnikami. W każdym razie do stolicy Wielkopolski docieramy przed 9 rano, przybijamy piątki z Dywizją Leszczyńską i … hajda na szlak.
Początek nowiusieńką rowerową Wartostradą, a potem przez Dębinkę i kolejowym mostem na drugą stronę rzeki. W kierunku Głuszyny, gdzie jest pierwszy na naszej trasie zabytkowy kościółek pod wezwaniem św. Jakuba. Przerwę techniczną na fotki (“i fajeczkę, ok?”) wykorzystujemy na naradę. Czy jechać terenem (co jest ryzykowne, zważywszy na piątkowe ulewy w Wielkopolsce), czy też delikatnie objechać te niewiadomego stanu gruntówki asfaltem. Ostatecznie ekipa rusza asfaltem, a Norbi robi rozpoznanie bojem i jedzie po śladzie. Ruszam za nim i … przez następne kilka km jedziemy osobno. Zjeżdżamy się dopiero przed Rogalinem, gdzie po wjeździe na wały za kościołem podziwiamy piękną panoramę Warty. Przekraczamy rzekę i ruszamy przez Sowiniec, w stronę Jaszkowa. Jest… by tak rzec błotniście, więc śmiechu i sytuacji na krawędzi jest co niemiara. Koniec końców jednak nikt nie ląduje w wodzie ani w błocie, jedynie Norbi nas porzuca chwilowo, bo zajechał hamulce. Grzeje więc do Mosiny, a my spokojnie jedziemy w stronę Krajkowa. No dobra, niby spokojnie… a tu nagle wszyscy stają, a co-poniektórzy padają ze śmiechu na asfalt. Współczuciem ogarnięci. Dla Skfara, który wziął był i ułamał sztycę. Nie pytajcie jak. Ułamał, to ułamał. Po co drążyć.
Na szczęście daje się złamaną część wyjąć z ramy, ba, nawet da się z niej odczytać średnicę. Dzwonię do Norbiego (pamiętacie, chwilę temu pojechał do Mosiny kupić nowe klocki do hamulców)… ejże, on już wraca!! Dojechał, wymienił i wraca. Pewnie jeszcze w międzyczasie zjadł pączka w Puszczykowie. Nieśmiało mówię w czym rzecz … zawraca i jedzie na zakupy. My tymczasem skręcamy Skfarowi siodełko jak dla dziesięciolatka i jedziemy dalej. Na szczęście droga jest asfaltowa aż do Żabna, gdzie przystajemy na chwilę przy tamtejszym kościółku… dzwonię – Norbi kupił co trzeba i jedzie do nas. Ruszamy dalej, bo przy tym zabytku to zatrzymała się tylko część ekipy… niestety naparzacze pognali dalej. Za Żabnem, przy stacji benzynowej przystajemy na zakupy, a tak się składa, że mamy tam zjechać w teren. Znowu w błoto. Omijamy je jednak zgodnie (ostatni raz tego dnia) i jedziemy do Brodnicy, gdzie wreszcie mam do woli czasu, by obfootografować tamtejszy pałac. Następny przystanek to pałac w Jaszkowie… który okazuje się być zamknięty dla zwiedzających. No bardzo nie halo! Czekam jeszcze chwilę na maruderów, czołówkę wycieczkowiczów puszczając w drogę pod nadzorem Jędrzeja (pamiętacie ze szlaku latarni: „Krzysztof, jedziemy poza śladem”). Nie wiem na co liczę. Bo gdy wreszcie ruszam i zbieram jadącego wolno Jasia, dochodzi mnie Norbi. Jedziemy dalej wzdłuż śladu i okazuje się, że reszta ekipy pojechała asfaltem w stronę Śremu. No i weź ich spuść na chwilę z oka…
Byliśmy na końcu, jesteśmy w czubie. Czekamy na polach przed Gajem aż nas wreszcie dogonią entuzjaści asfaltowych dróg… ostentacyjnie leżę sobie w trawie żując suche źdźbło… gdy wreszcie nadjeżdżają. Jedziemy dalej i w Gaju spotykamy Agnieszkę. Biedactwo się na nas naczekało prawie dwie godziny…
No i poczeka jeszcze kilka minut, bo Norbiś wyciąga z sakwy nową sztycę i … ciach… wymiana gotowa. Błociszewo, a za Błociszewem… błota co niemiara. Czekam znowu na maruderów, naiwnie licząc, że osoby nawigujące po śladzie, który zrobiłem (czyt. Jędrzej, Norbert, ktoś jeszcze?) zauważą „ważne miejsce” do odwiedzenia. Akurat! Gdy wjeżdżam jako ostatni do Turwi, oczywiście nikogo już tu nie ma, a pałac, leżący tuż obok drogi, którą wyjechaliśmy pozostawiono bez odwiedzin. Olewam zatem fakt, że znowu mi odjechali i jadę do dawnego majątku Chłapowskich. Robię zdjęcia, chwilę rozmawiamy z małżeństwem zwiedzającym w ten weekend Wielkopolskę samochodem… i w końcu ruszam dalej na szlak. Ten odcinek jedziemy (dobra, to eufemizm, bo jadę sam, nie mam pojęcia, gdzie reszta ekipy) fragmentem EuroVelo nr 9. Liczę, że znajdą się w Rąbiniu, bo Jarek raczej im nie odpuści wizyty w renesansowym kościółku, obok którego mieści się nekropolia generała Dezyderego Chłapowskiego. I nie przeliczam się – faktycznie tam czekają. Krótko daję do zrozumienia, czym charakteryzuje się wyjazd na Szlak Jakubowy i chyba do ferajny dociera, co uczynili, bo odtąd już pojedziemy z większym umiarem.
Jest już popołudnie, fajnie byłoby coś przekąsić. I wręcz idealnie wpasowuje się nam w te plany wizyta w Cichowie. Co prawda filmowy majątek z Pana Tadeusza jest tego dnia „wynajęty” na jakąś imprezę, ale zdjęcia da się zrobić, a obok w restauracji bardzo przyzwoicie dają jeść. Jest prawie siedemnasta, do celu zostało nam 25 km. Trochę ponad godzina jazdy. W sumie – dwie godziny w trasie. Dlaczego? Bo po drodze jest Lubiń.
Gdy dojeżdżamy do dawnego majątku benedyktynów (kluczowe miejsce na szlakach jakubowych, bo jest to jednocześnie koniec Nadwarciańskiego Szlaku św. Jakuba i fragment wielkopolskiej części) kościół jest otwarty, a ekipy nie ma. Tzn. wydaje nam się, że ich nie ma, bo jednak schowali się w innej części dziedzińca i spotykamy się już we wnętrzu świątyni. Lubiński kościół to jeden z najpiękniejszych obiektów sakralnych tych ziem, kawał historii naszego kraju (choćby dlatego, że znajduje się tu kaplica nagrobna – bo samych szczątków raczej już tu nie ma – księcia Władysława Laskonogiego). Robi niesamowite wrażenie. Fotki, zwiedzanie i … w końcu trzeba ruszać. Zwłaszcza, że zgubił się nam Skfar. Okazuje się (już w Krzywiniu, kilka km dalej), że nie zauważył zjazdu ekipy do klasztoru (a co mówiłem? jak można nie zauważyć takiego wielkiego kościoła??!!) i pojechał do Osiecznej. I dobrze, ktoś musi rozpalić pod grillem.
Do celu docieramy zaliczając po drodze jeden z najbardziej wymagających odcinków gruntowych… tu ża Krzywiniem spory kawałek jedzie się polną, a potem przechodzącą w taką jakby ścieżynkę na łące, dróżką via różne zarośla. Zwłaszcza, gdy człowiek próbuje dokumentować kamerą trzymaną w ręce wyprawę, to jazda po takim terenie jest… zabawna. Koniec końców wyjeżdżamy na asfalt przed Osaką (jak mówią lokalsi) i docieramy do celu w bardzo przyzwoitym czasie. A potem… wszyscy idą spać grzecznie i dzięki temu dożywają następnego ranka. No albo coś w tym stylu.