Wielkopolski Szlak św. Jakuba (2016) – cz. 1.

Kościół św. Jakuba w Niechanowie

Wszystko zaczęło się w 2015 roku. A właściwie to dużo, dużo wcześniej. Jakoś tak w 1976. Wtedy to trafiłem do grupy starszaków w pewnym niewielkim przedszkolu w pewnym niewielkim mieście. I miałem kolegę Krzyśka. Po prawie 40 latach kolega Krzysiek wyrósł (bez przesady, wciąż jest mikry) i jak się okazało stał się na tyle zapalonym rowerzystą, że został Prezesem Kórnickiego Bractwa Rowerowego. A ponieważ wciąż się znaliśmy, właśnie w maju 2015 roku zaprosił nas – czyli leszczyniaków, Macieja i mnie – do wspólnej przejażdżki długości Nadwarciańskim Szlakiem św. Jakuba z Lądu nad Wartą do Lubinia. Zakosztowaliśmy w tej męskiej przygodzie na tyle, że właściwie zaraz po zakończeniu wyprawy Krzysiek (o pardon, Prezes Krzysztof) zaproponował nam w kolejnym roku kontynuację, tym razem na Wielkopolskim Szlaku św. Jakuba. -Będzie fajnie – mówił – to tylko jakieś 160 km w dwa dni. Tak to przynajmniej wyglądało gdzieś tak w listopadzie. W kolejnych miesiącach miało się okazać, jakimi naiwniakami byliśmy. Ale po kolei. 

W drodze do Inowrocławia

Plan zakładał Wielkopolski Szlak, a właściwie Wielkopolską Drogę (Camino). Formalnie wiedzie ona z Mogilna do Głogowa ściśle wytyczoną przez pielgrzymów trasą. Założyliśmy, że rozbijemy ją na dwie części, z których każdą przejedziemy w jeden weekend. Oczywiście zakapiory z KBR przejechałyby całość w jeden dzień, ale jako leszczyniaki stanowiliśmy całkiem solidną kotwicę dla ich popędów. Tak już jednak miało być do końca, ale – jak mawia Bolesław Wołoszański – nie uprzedzajmy wypadków. Pierwsza poważniejsza dyskusja dotyczyła właśnie punktu startu. Jak już zaznaczyliśmy, powinniśmy byli zacząć w Mogilnie. Jednak żal było przepuścić okazję do odwiedzenia Strzelna, w którym są słynne, opisane chyba w każdym podręczniku do historii romańskie kolumny. Wiem, że to już Kujawy, a nie Wielkopolska, ale co nam szkodzi. Strzelno jest tylko 20 kilometrów dalej, więc co to dla nas. -Ale do Strzelna nie ma pociągu, a do Mogilna jest – argumentował całkiem sensownie Prezes Krzysztof. Szukając kompromisowego rozwiązania wymyśliliśmy, że pociąg może nas dowieźć do Inowrocławia – jakieś 27 kilometrów dalej niż do Strzelna i prawie 50 dalej niż do Mogilna. Pikuś, prawda? Pan Pikuś… Tak więc plan opiewał na jakieś 180 kilometrów w dwa dni: 112 w pierwszym i 70 w drugim. Na wytyczonej przez Krzysztofa mapie wszystko wyglądało ładnie, a jesteśmy zbyt młodzi i zbyt piękni, żeby się przejmować czymś, co nazywało się „profilem trasy”. Może to i lepiej. Następną poważną kwestią było ustalenie terminu. Pierwotnie znów miał być maj, w końcu ze względu na różnorodne zobowiązania przesunęliśmy na pierwszy weekend czerwca, wreszcie okazało się, że Prezes musi jechać jakiś zakapiorski hipermaraton w Kieleckiem (kwalifikacja do BBT rzecz święta), stanęło więc na 11 i 12 czerwca. Czyli początku Mistrzostw Europy w piłce nożnej. Ale – jak mawia Bolesław Wołoszański – nie uprzedzajmy. Okazało się bowiem że hipermaraton w Kieleckiem zabił nam Prezesa. A właściwie nie tyle samego Prezesa, co jego Achillesa. Powiedział nam o tym dwa dni przed umówionym terminem, kiedy już nie dało się z całego przedsięwzięcia wykręcić. Więc dwie biedne leszczyńskie owieczki zostały wystawione na żer wygłodniałej bandzie kórnickich zakapiorów. Spośród nich z zeszłego roku znaliśmy tylko Jędrzeja i już wiedzieliśmy, że mamy się czego bać. Ale słowo się rzekło, projekt z PISOPu uruchomiony, żony nas opłakały, więc nie ma drogi odwrotu. 

Wnętrze słynnej "Ruiny" w Inowrocławiu

W sobotę bladym świtem spotykamy się z Maciejem na leszczyńskim dworcu. Sakwami maskujemy drżenie łydek z zimna i strachu. Pakujemy rowery do poczciwego ezeta i docieramy do Poznania. Tam po kilkunastu minutach spotykamy wyrośniętych (tak nam się wydawało) gości w granatowych obcisłych ciuchach. Kórnickie zakapiory – mówimy do siebie z Maciejem. Oni też coś do siebie powiedzieli, ale do dziś nie wiemy co. Tyle, że się roześmieli. Ku naszemu niebotycznemu zdumieniu pojawia się też Prezes. Jednak nie w obcisłym, tylko ubrany po miastowemu. Z grzeczności trochę kuleje. Wręcza nam bilety i życzy przyjemności. Z grzeczności obrzucamy go mięsem i pakujemy się do pociągu. Na szczęście to znów poczciwy ezt, tylko że wpakowanie do dużego towarowego przedziału dziewięciu rowerów wcale nie jest łatwe, a tym bardziej szybkie. Ostatecznie jednak jakoś dajemy radę i nawet zostaje trochę miejsca na ludzi. To znaczy nas. W pociągu zacieśniamy więzi. Jest nas dziewięciu chłopa – Jakub, Piotr, Norbi, Rafał, Jachu, Rafał i znany wcześniej Jędrek z Kórnika oraz Maciej i ja z Leszna. Opowieści o życiu, przygodach, przewagach rowerowych, wspominanie żon i dzieci… W powietrzu unosi się zapach smaru do łańcuchów i Ducha Puszczy. Wreszcie docieramy do Inowrocławia. Dworzec niezbyt ładny, więc oporządzamy sakwy i w drogę.

Mogilno, panorama zza jeziora

Na pierwszych kilometrach ustala się niepisana hierarchia. KBRy są samcami alfa. My samcami omega. Samce alfa prują przed siebie w takim tempie, że mijają kościół Imienia Najświętszej Maryi Panny, czyli tak zwaną Ruinę. Próbujemy krzyczeć, że to jeden z najstarszych kościołów na Kujawach, z XII wieku, ale byli o milę z przodu. Zresztą trudno się dziwić – wszyscy jesteśmy kolarzami polnymi, nienawidzimy miast z ich korkami, sygnalizacją świetlną, pieszymi łażącymi jak błędne owce… Pędzimy więc dalej przez jakieś 10 kilometrów, wreszcie zostawiamy miasto za sobą. Pierwszy postój w wiosce o uroczej nazwie Tupadły przy jakiejś szkole. Tu padły (dostrzeżcie tę subtelną grę słów) pierwsze krople deszczu. Krople zamieniają się w całkiem pokaźny deszcz, który trzeba przeczekać. Na szczęście to jedyny deszcz podczas całej wyprawy. Po półgodzinie ruszamy dalej – piękną polną drogą. To znaczy piękna to ona była przez kilometr – po kilometrze zamieniła się w świeżo wykopany rów. Okazuje się, że kopią jakiś gazociąg albo światłowód. Rów ciągnął się po horyzont, jednak nie chcieliśmy szukać objazdu. Jak mówi Prezes – Jakub to Jakub, trzeba się Camino trzymać, choćby nie wiem jak wiódł. No więc nas w tym przypadku powiódł polem kukurydzy. Trochę jadąc, trochę pchając docieramy do końca wykopu i wsiadamy na rowery. Bez większych sensacji docieramy do Strzelna. Zajeżdżamy oczywiście pod kościół, a właściwie dwa kościoły: obok siebie stoją bowiem Kościół Świętej Trójcy i Najświętszej Maryi Panny z XIII wieku i Rotunda św. Prokopa. 

Na miejscu niespodzianka: trafiliśmy na wielki festyn. Dni Norbertańskie – wspólne święto parafii i miasta. Wiedzeni wykutym w bojach doświadczeniem odnajdujemy to, co najlepsze: stoisko Koła Gospodyń Wiejskich, gdzie za jakieś śmieszne pieniądze najadamy się domowymi przysmakami na słono i na słodko. Kilku z nas korzysta też z okazji do zwiedzenia kościoła i zobaczenia słynnych romańskich kolumn z wyobrażeniem cnót i przywar. Na dłuższe zwiedzanie nie ma czasu – już prawie południe, a my mamy jeszcze prawie sto kilometrów do zrobienia. Pędzimy więc aż do Mogilna, gdzie właściwie mieliśmy zacząć podróż. Tam zatrzymujemy się przy kościele św. Jana Apostoła, uroczo położonym na brzegu jeziora. Niestety, ze zwiedzania nici – w kościele zaczął się ślub, a dziewięciu spoconych panów w średnim wieku w spandexach mogłoby by zakłócić uroczystość na tyle, żeby kiedyś stało się to powodem do unieważnienia małżeństwa. Przejeżdżamy więc na drugą stronę jeziora – stamtąd widok na kościół jest jeszcze piękniejszy – i jedziemy dalej. Gdzieś po drodze Kuba łapie gumę. Ot, zdarza się, nikt nie robił halo z tego zagadnienia. Przynajmniej wtedy, albowiem okazało się, że nie ostatnią, ale – jak mawia Bogusław Wołoszański… 

Ekipa na Jakubowym 🙂

Piętnaście kilometrów dalej nadchodzi czas na poważną życiową naukę: jeśli ktoś ci proponuje trasę, należy sprawdzać ją w trzech wymiarach, zwłaszcza w tym trzecim, czyli na wysokość. Miejsce na mapie wyglądało bowiem nieźle, nazywało się Duszno. Sympatyczna szosa zamieniła się w polną drogę a ta w coś co przypominało drogę, ale było wysypane kolejowym tłuczniem. I było cholernie strome, przynajmniej dla Dywizji Leszczyńskiej. Nie ma co kryć prawdy: pchalim. Zakapiory pojechały, a my pchalim. Wreszcie, gdy dopchalim na górę, padlim. I leżelim paręnaście minut, podczas gdy KBRy podjechały jeszcze wyżej, na wieżę widokową. Podobno ładną. Podobno z pięknymi widokami. I wszyscy byli szczęśliwi – oni się zachwycali, a my leżeliśmy i zażeraliśmy zmęczenie czymś słodkim. 

Podjazd na "Duszno"

Po kilkunastu minutach kryzys zażegnany i jedziemy dalej: do Trzemeszna. Miało być szybko i było, ale do czasu: na polnej drodze Kuba znowu łapie gumę. Kolejne minuty urwane z harmonogramu, więc w Trzemesznie znów szybkie obejrzenie kościoła poklasztornego z XII wieku (ale bardzo zbarokizowanego) i dalej, bo już pora kawowa, a my na dobrą sprawę dopiero w połowie dzisiejszego odcinka. W Niechanowie ładny i oryginalny, bo pół-drewniany, pół-murowany kościół i znów świński galop za kórniczanami. Wreszcie Gniezno. Wykończeni tempem (jakim tempem? – dopisek KBR) docieramy na Rynek. Tam znowu festyn – tym razem klasyczne, prowincjonalne w gruncie rzeczy, dni miasta, z napieprzającą na całą moc z głośników średniej jakości muzyką. Nic to – jesteśmy zmęczeni, jesteśmy głodni, idziemy do Sfinxa. Przyjemny obiad trwa około godziny, robi się naprawdę późno, więc wsiadamy na rowery, żeby dojechać na nocleg. Kto wsiada, to wsiada. Tym razem gumę łapie Norbi. Ponieważ Norbi to człowiek, który potrafi sam naprawić w rowerze wszystko, w dodatku po ciemku i posługując się tylko zębami, zostawiamy go na rynku i podjeżdżamy pod katedrę. Tam grzejemy się w blasku historii naszej 1050-letniej Ojczyzny i promieniach zachodzącego słońca. Nieoczekiwanie podchodzi do nas dwóch jegomościów w sutannach. Widząc krucyfiks na piersi jednego z nich, nieśmiało zagaduję: -Ekscelencjo, można błogosławieństwo? Ekscelencja życzliwie zainteresowany. -Panowie skąd, dokąd? Wyjaśniamy, że z Inowrocławia, a właściwie to z Kórnika i Leszna, że do Poznania. -To kawał drogi – zdumiał się purpurat. Mówimy, że taka męska przygoda panów po czterdziestce… Wreszcie pobłogosławił, życzył powodzenia i poszli. -Kto to był? – pyta któryś z nas. -Prymas Polski – odpowiadam. -Pier… znaczy naprawdę? – mówią – Naprawdę, biskup gnieźnieński, a więc de facto prymas, Wojciech Polak. -O żesz – mruczy Kuba – mogłem mu dętkę podsunąć pod to błogosławieństwo… 

Wieża "Duszno"

Wreszcie, już po zmroku, docieramy do Waliszewa nad Jeziorem Lednica. Tam mamy nocleg. Z daleka widzimy mrugające latarki: to Prezes Krzysztof wraz z Pawłem urządzają komitet powitalny. Trzeba się przyznać, że się postarali: nad brzegiem jeziora czeka już ognisko, zastawiony stół i skrzynka Miłosławia Niefiltrowanego, który od ubiegłorocznej wyprawy jest naszym nieoficjalnym „jakubowym” piwem. Biesiada jest miła, jednak razem z Maciejem nie wytrzymujemy długo. 118 km to moja „życiówka”, poza tym wciąż pamiętamy pchanie na Duszno. Przynajmniej nazajutrz budzimy się wypoczęci, a nie każdy miał ten luksus. 

Z Waliszewa ruszamy ok. 9.00. Z jednej strony za wcześnie – Muzeum Pierwszych Piastów jeszcze zamknięte, podobnie skansen w Dziekanowicach. To znaczy skansen w sumie otwarty, ale za chwilę przegania nas strażnik mówiąc, że jednak zamknięty. Tu między uczestnikami wyprawy pojawia się dość poważna kontrowersja. Jedni chcieliby zaczekać i zwiedzić. Drudzy chcieliby zdążyć na mecz. Bo – przypominam – zaczęło się Euro 2016, a właśnie tego dnia swój pierwszy mecz z Irlandią Północną mały grać Orły Nawałki. Różnica zdań pociągnie się właściwie całą drogę, dostarczając rozrywki na długie godziny. Muzeum i skansen zamknięte, jednak zboczyliśmy ze szlaku, żeby odwiedzić Pola Lednickie i zobaczyć Bramę-Rybę. Tu wszystko nowe i nowoczesne, więc nie zabawiliśmy długo. 20 kilometrów dalej dojeżdżamy do Puszczy Zielonki. W Dąbrówce Kościelnej piękny kościół. Msza się już zaczęła, więc nie pozwiedzamy. Jednak tuż za kościołem nieprzewidziany postój: Kuba ma znowu pustą oponę. Poszukiwania powodu tej stałej, jak się okazuje, dolegliwości i naprawa trwały kilkadziesiąt minut. Na szczęście tuż obok był sklep, w sklepie lody… przeżyliśmy. Ale stracone minuty trzeba było odzyskiwać (mecz!) więc przez puszczę przelecieliśmy niczym oddział majora Hubala, pchając tylko gdzieniegdzie. Nie było też czasu na podziwianie Murowanej Gośliny, choć w tej legendarnej miejscowości byłem chyba pierwszy raz w życiu. W Owińskach rzuciliśmy okiem na dawne opactwo Cysterek i wiekowy dąb. 

Niespodzianka na gnieźnieńskim rynku

Poznań już migotał na horyzoncie, drogowskazy pokazywały jakieś 16 kilometrów, gdy nagle czołówka skręciła w lewo, asfalt się skończył, zaczął się piach i góra. Dziewicza Góra. Podobno poznaniaki i miłośnicy MTB znają ją dobrze. Dla nas była jednak faktycznie dziewicza, a mówiąc wprost my byliśmy na niej dziewicami. Żeby się nie rozwodzić w tym temacie – przeszliśmy bolesną deflorację. Pchalim. Na resztę spuśćmy zasłonę milczenia. 

Kościółek w Owińskach

Po czymś takim dojazd do Poznania był już spacerkiem. Z kronikarskiego obowiązku odnotuję tylko piękną ścieżkę – a właściwie prawdziwą autostradę rowerową wiodącą nadwarciańskimi łęgami aż na Ostrów Tumski. Na Ostrowiu przy katedrze stawania nie było: po pierwsze KBRy mają to na co dzień, po drugie mecz! Mecz!. Postój był za to chwilę dalej, na Placu Bernardyńskim: Kuba znów złapał gumę. Kiedy już obśmialiśmy temat stwierdziliśmy, że w ten sposób właściwie nasze drogi się rozchodzą. Zakapiory dojadą sobie do Kórnika, my mamy niedaleko dworzec. Więc piąteczki, uściski i „do następnego razu”. Dworzec, pociąg, Leszno. Po drodze info z Kórnika: dojechali. Zdążyłem na mecz – Maciej też zdążył, choć nie ogląda takich plebejskich rozrywek.

Wartostradą ku Katerze