Tunezja, dzień 6
Bor Ennour -> El-Fahns, ok. 80 km, 570 m up
Uff… no więc rankiem jest rześko. Niby te ichnie klimatyzatory działają tak, żeby dmuchać ciepłym powietrzem, ale… herbata podana do śniadania wystyga w czasie nalewania do szklanek. Tak więc definitywnie coś nie działa. Pałaszujemy śniadanie na maxa, świadomi, że następny posiłek to dopiero umówiony obiad (a tak, kolejny dzień to znowuż nocleg pośrodku niczego, ale dzięki temu mamy zamówiony obiad i śniadanie na następny dzień), szpejujemy rowery i w trasę. Tuż przed wyjazdem Kris, mający syndrom komiwojażera, przekonuje nas, by nie jechać po śladzie dojazdu („ej, wczoraj tak jechaliśmy, no ile można??!!”), tylko ruszyć dalej i zawinąć gdzieś na wzgórzach oliwnych w stronę trasy. Ruszamy wcześnie, i to na tyle, że choć mamy dojechać na obiad na 15 (właścicielka noclegu prosiła ładnie, więc się staramy sprostać oczekiwaniom), to raczej, mimo nadłożenia drogi powinno się nam udać.
Pierwsze 25 km schodzi nam właściwie niezauważalnie. Widoczki są takie północno – afrykańskie do bólu… czyli właściwie sporo zieleni poprzetykanej ludzkimi śladami. I to takimi, które przyjmują postać tych najgorszych w swoim rodzaju. Oczywiście to nie jest tylko domena tego dnia (bo właściwie każdy odcinek naszego tunezyjskiego tripu obfituje w takie obrazy), ale… jakoś tak właśnie ta trasa do El-Fahns zapadanie nam w pamięć ze względu na obecność ludzi.
Otóż… i to jest obraz Tunezji, jaki przywieziemy w swojej pamięci z tej wyprawy… za każdą z miejscowości, przed każdą z miejscowości, między nimi, a czasami po prostu gdzieś pośrodku niczego… przy drodze napotykamy na swoistego rodzaju second-handy. MIejsca, które wyglądają, jakby te rosyjskie eszelony, wypełnione ukradzionym przez Rosjan dobrem ze splądrowanych ukraińskich miejscowości… przyjechały właśnie tutaj, do Tunezji. I tu otrzymały szansę na kolejne życie. Niby wiemy, że tu, w Afryce podejście do „czystości” jest… dość swobodne, ale te miejsca, to jednak przesada. Może tego nie widać, gdy jesteś zamożnym turystą, obserwującym krajobraz zza szyby samochodu czy autobusu, ale z pozycji roweru to jeden wielki śmietnik. Na którym pasą się wielbłądy i mieszkają dzikie psy…
No właśnie. Psy. Niby co kraj, to obyczaj… w Maroku też były, ale nie mieliśmy tam żadnej sytuacji stykowej. Spotykaliśmy w Maroku psy po wielokroć i generalnie miały one na nas całkowicie wyrąbane. W Tunezji… było odwrotnie. Ilekrość pojawiały się psy, zawsze kończyło się to paskudnie. No dobra, kończyło-by się, bo mieliśmy w ekipie Damiana. Dzięki któremu scenka rodzajowa wyglądała mniej więcej tak:
Jedziemy ekipą wzdłuż wyznaczonej trasy (niekoniecznie przez miejscowość, może być całkowite zadupie). Damian zawsze trzyma się z przodu, bo a nuż wpadnie jakiś odcinek na stravie i trzeba będzie być pierwszym? Więc jedzie Damian, jako pierwszy, a tu nagle psy… wypadają zza jakiejś góry śmieci. Damian psów nie znosi, a że ma odpowiednio mocną łydę… zaczyna uciekać. No to skoro zaczyna uciekać, to psy…, jak to psy, zaczynają go gonić. Więc Damian ucieka bardziej (my zostaliśmy z tyłu i sobie po prostu jedziemy), ale psy nie odpuszczają i gonią Damiana też bardziej. Damian szybciej ucieka, psy szybciej go gonią… ale w końcu tracą siły i odpuszczają. Dami znika nam za horyzontem….
My dojeżdżamy, psy stoją przy drodze (albo leżą) zziajane, patrzą na nas z wywieszonymi językami i nie mają siły na zwykłe „hau”…
Ten sposób pokonywania trasy (dość szybko znikał nam dystans do celu) zwłaszcza tego dnia okazuje się mieć pozytywne skutki. Fakt, wyjechaliśmy wcześniej z noclegu, bo w planach było dotrzeć na miejsce do godziny 15. Bowiem właścicielka, przemiła Manel, prosiła, byśmy zjawili się na noclegu, a w szczególności zamówionym obiedzie do tej właśnie godziny, gdyż potem ona (a jak się przekonamy na miejscu: one) mogła pojechać do Tunisu na ramadanową kolację z rodziną. Ale dzięki ucieczkom Damiana przed lokalną fauną nagle okazało się, że prawie przy El-Fahns jesteśmy dobre 3h wcześniej, niż trzeba. Rzut oka na mapę… i okazało się, że ruiny rzymskiego miasta wręcz czekają na nas przy trasie. Nawet nie trzeba daleko zjeżdżać ze śladu.
Ruiny są ogromne. Tzn. samo to miasto, założone przez weteranów armii Oktawiana Augusta w I wieku n.e. musiało być olbrzymie. Spotykamy też na miejscu jakąś niewielkę francuskojęzyczną grupę, tak słowa do słowa dostajemy wykład na temat historii tego miejsca. Jest na tyle ciekawie, że spędzamy tam prawie godzinę, a i tak jeszcze można byłoby pójść do kolejnych ruin, które widać na wzgórzach.
Mamy to szczęście (chyba jedyny raz możemy to uznać za plus), że jest ramadan. Nie ma prawie zwiedzających, a ochrona obiektu pozwala nam wejść na teren zabytkowego miasta z rowerami. Obiecujemy, że nie będziemy między ruinami jeździć, ale o ustawkach zdjęciowych już nie było mowy, prawda? No i tak schodzi nam ta godzina.
A potem szybki dojazd do głównej drogi (z wiatrem i z górki, ha!), przejazd przez El-Fahns i jesteśmy na miejscu. Gdzie czeka wypaśny domek z basenem, wyborny obiad i przemiłe gospodynie. Rozszpejowujemy rowery, jemy obiad i… zamierzamy zrobić dokrętkę, bo w pobliżu są „ruiny rzymskiego akweduktu”…
Ruszamy zaraz po obiedzie. I praktycznie od razu, już na drodze wyjazdowej Misza ukręca korbę. No nie jest to miła wiadomość. Szybka narada… on wraca skręcać rower, a my jedziemy sprawdzić ten akwedukt. „Jak coś, to dzwoń”…
Dzwoni Misza: „zrobiłem, jadę do Was”
My: – nie jedź. Nie ma akweduktu.
Errata: tzn. jest. Kamieni kupa. W każdym razie… tyle z niego zostało. Ani trochę nie przypomina rzymskiego akweduktu. Właściwie nie przypomina niczego. Poza właśnie wspomnianą przed momentem kamieni kupą… Wracamy do domku, myjemy rowery, bo trasa do tego niby akweduktu ubabrała nam rowery w takim błocku, że … bleeee… A potem kąpiel w… zimnej wodzie i… wrócimy do tej kwestii następnego dnia. Dobranoc.
A jechaliśmy tak.