Tunezja, dzień 5
Ghar El Mehl - Bor Ennour, ok. 120 km, 500 m up
Piąty dzień tripu… hehe… to dzień powrotu. Znaczy się nie do domu (jeszcze), ale do Tunisu. Ano bo jakoś tak wyszło, że przy układaniu planu wyjazdu mieliśmy do wyboru albo zaliczyć pierwszego dnia Cape Angela, albo Kartaginę. Uznaliśmy, że przylądek będzie ciekawszy, a do stolicy Hannibala i tak pojedziemy, wracając z północy. Ruszamy wczesnym rankiem, w całkiem niezłych warunkach – jest ciepło i delikatnie wieje nam z zachodu, więc trasa przez pierwsze kilkanaście km schodzi dość opornie. Ale gdy wreszcie odbijamy na południe (tradycyjnie mijając na rondach za miastami liczne policyjne patrole) – zaczyna się prawdziwe nabijanie km, bo w końcu nie tylko temperatura, ale i wiatr sprzyja.
Dwadzieścia parę kilometrów za nami, słońce przygrzewa, dystans ubywa… jeszcze półtorej godziny jazdy i będziemy w Kartaginie, więc… czas rozejrzeć się za jakąś kawą. Kris nie zabrał na wyprawę tego swojego ekspresu (bo rok wcześniej, w Maroku, gdzie byliśmy mniej więcej w tym samym czasie… głównie go wiózł w sakwie, a tamtejsze, lokalne kawy do dziś wspominamy jako jedne z lepszych, które piliśmy w życiu)… to może gdzieś tu znajdziemy choć jakieś skromne espresso, cokolwiek, ktoś coś?
Nadzieja… rozkwita, niczym ślad rozbitej muchy na szybie auta, bo wjeżdżamy do całkiem sporego miasta Kalaat el-Andalous, a tam powinna być jakaś cywilizacja. No więc jest cywilizacja, ale nie taka, o jakiej marzyliśmy. Kawiarnie: owszem, ale pozamykane, w jedynej cukierni kolejka jak za czasów schyłku PRL-u… za papierem toaletowym, więc wychodzi na to, że nici z kawy i ciastka. W sumie jesteśmy w Tunezji kilka dni, nie powinniśmy się specjalnie dziwić… no ale człowiek zawsze się trochę łudzi.
Za to trafiamy na targ owoców. Tych klasycznych, czyli zbieranych z drzew i krzewów i tych drugich, czyli… owoców morza. Oba robią wrażenie, a że nie za bardzo gdzie mamy zapakować świeżą rybkę czy inną ośmiornicę, to zostajemy przy truskawkach. Mhm, dobrze myślicie – były pyszne…
Zaopatrzeni w banany… (jak w kawale: dlaczego jeździsz ultramaratony? dla darmowych bananów!) znikamy z tego nadmiaru hałasu, jakim jest tunezyjska wersja bazaru. Zjeżdżamy w dolinę rzeki Medjerdy, tam gdzieś pośrodku niczego, na pustym pasie niespecjalnie ruchliwej drogi robimy sobie przystanek na wspomnianego banana i… uciekamy na wybrzeże morza w okolicach Gammrath. Uciekamy to jednak złe słowo, bo zamiast jakiejś pozytywnej zmiany… robi się odpychająco. No dobra, przesadzamy… ale ilość różnych „resortów”, jakie zlokalizowano między brzegiem morza a placami licznych budów poprzetykanych hałdami śmieci wręcz odpycha. Może gdy skończy się afrykańska zima i zjadą tu turyści na swoje „darmowe drinki all inclusive” będzie już czyściej i znośniej. Choć… mało to prawdopodobne…
Mijamy kolejne hotele w La Marsa, zaliczamy górską premię pod meczet panoszący się nad okolicą i wreszcie jesteśmy w Kartaginie. Gdzie na początek, tak rzutem na taśmę udaje nam się wejść (bo ramadan, pamiętacie? nie tylko kawiarnie i knajpki są nieczynne, zabytki zamykają wcześniej, bo obsługa pracuje do 15) do tamtejszego amfiteatru.
Zostawiamy rowery pod opieką jednego, leniwie rozpartego na krzesełku strażnika i kilku kotów, snujących się po gorących murkach rozpadających się okruchów starożytności. Poza nami jest w amfiteatrze kilka osób – to bonus zwiedzania Tunezji przed sezonem – więc można do woli nacieszyć się urokami dawnej rzymskiej areny. Już i tak zresztą nigdzie indziej nie wejdziemy, skoro wszystko „zamyka” się o 15.
Na szczęście Łaźnie Antoniusza, czy stary port kartagińskiej floty są dostępne właściwie przez cały czas. Co prawda problem z termami. jest taki, że nie wolno tam robić zdjęć, bo… zlokalizowano obok nich pałac prezydencki i ilość policji oraz wojska skutecznie zniechęca (zresztą widzimy taką „akcję” względem jakiegoś niezbyt rozsądnego turysty) do sięgania po aparat lub telefon. Można tylko spojrzeć na ruiny zza płotu (co – naszym zdaniem – wystarcza), a potem ruszyć w stronę zatoki z portem punickim.
A potem jest przejazd przez Tunis w środku dnia. Właściwie to nie bardzo jest co komentować… sami zobaczcie.
Za Tunisem, na wzgórzach oliwnych mamy nocleg gdzieś pośrodku niczego. Ciężko tam było cokolwiek sensownego znaleźć, ale ostatecznie udało się zarezerwować miejsce u Saidy, w Borj El Amri. Dwa dni wcześniej, już po przylocie i zorientowaniu się przez nas, że z posiłkami jest problem dogadujemy się z właścicielką (a może jednak właścicielem, pewności nie mamy), że za dodatkową opłatą uszykują nam obiad… kolację i śniadanie następnego dnia. Niepomni, że Afryka w takich noclegowniach pośrodku niczego potrafi zaskakiwać… nie domagamy się współrzędnych GPS… i mamy ponowny nocleg a’la Maroko. Słońce zachodzi, robi się natychmiast zimno, w okolicy tylko jakieś dziwne lokalne ścieżki, szczekające psy i kiepski zasięg… a domu jak widać, tak nie ma. Powiedzmy, że nie jesteśmy BAAAAARDZO nerwowi, ale gdy po którejś wiadomości właściciel(-ka) odpowiada wreszcie, że „nie wie, jak wysłać współrzędne GPS”… trochę zaczynamy nadużywać słów niekoniecznie uznawanych za kulturalne. W końcu… ratuje nas kontakt via helpdesk Airbnb… i wtedy okazuje się, że jednak da się wysłać namiary, i że to tylko w sumie 8 km przestrzelony wg mapy nocleg. Docieramy na miejsce, jest 6 stopni i chyba nawet Miszy jest zimno.
Kolacja jednak wynagradza wszystko. Przydałoby się jeszcze do niej… a nie, zostawmy tę kwestę. Trzymajmy się tego, że szklanka jest zawsze do połowy pełna. Tak lepiej, prawda?
A jechaliśmy tego dnia tak…