Tunezja, dzień 4
Bizerte - Ghar El Melh, ok. 116 km, 795 m up.
Ranek w Bizerte wita nas ciepło i słonecznie. Żadnych chmur deszczowych ani na horyzoncie, ani w prognozach. No i dobrze, bo to ten dzień ma być tym najfajniejszym. Wjeżdżamy do Parku Narodowego Ichkeul, gdzie podobno można zobaczyć flamingi i hipopotamy. Ostrożnie się na to nastawiamy… a nuż się uda?
Najpierw jednak śniadanie… szybki marsz do pobliskiego sklepu pozwala zrobić zakupy, które… przydadzą się na kolejne dni. Oliwa – taka z baniaka, nalewana do butelki po wodzie pojedzie z nami już do końca wyjazdu. Jakieś jajka, pomidory… ryby w puszcze, oliwki… no i już. Jest ramadan… wiem, nie brzmi to zbyt groźnie, ale… jest… nic nie poradzimy. Wcinamy śniadanie i hajda w drogę…
Widoki, jak widać… są takie mało afrykańskie. Można nawet rzec, że są całkiem… nasze, polskie. Te rzepaki… no ej, przecież będziemy mogli pierwsi wrzucić do netu zdjęcia z rzepakiem i hasłem: „zaliczone”. Jest 1 marca… w Polsce na kwitnące na polach rośliny jeszcze trzeba będzie poczekać…
Po kilkunastu km dość spokojnej jazdy lokalnymi i chyba krajowymi asfaltówkami zjeżdżamy wreszcie w teren i robimy sobie pierwszą przerwę kawową. Bez kawy… Dlaczego bez? Wrócimy do tej kwestii pod zdjęciem…
Park Narodowy Ichkeul to główny punkt naszego tripu po północnej Tunezji. Widzimy go z daleka, objeżdżając wody jeziora Aszkal (jedynego dużego zbiornika słodkowodnego w regionie, o pow. 89 km²)… po czym wbijamy na zacną szutrową drogę wiodącą przez mokradła, będące ważnym punktem na szlaku migracji setek tysięcy ptaków: kaczek, gęsi, bocianów i oczywiście flamingów, spędzających tam zimę. Jest początek marca, teoretycznie jeszcze zima na naszej półkuli… jedziemy pełni nadziei, że te flamingi będą.
Darek: Z perspektywy czasu i tego, co nas jeszcze w tej Tunezji spotkało można śmiało powiedzieć, że był to jeden z lepszych dni wyprawy – w ogóle nie padało! Trasa szosowo-szutrowa była i niezwykle przyjemna, i widokowo całkiem ciekawa, zaś mimo przyjaznych temperatur i widoków pól uprawnych rodem z Polski… to że nie jesteśmy u siebie dość wymownie oznajmiały co i rusz rosnące tu i tam palmy. No i najważniejszy akcent bo taki trochę nasz narodowy… wzdłuż drogi na słupach energetycznych bocianie gniazda z rodowitymi mieszkańcami. Ciekawe, czy te bociany myślami były już w Polsce czy jeszcze beztrosko wygrzewały się przed podróżą? Zafascynowani tym afrykańskim krajobrazem przystanęliśmy na… pozowaną na fotkę przy palmie. I zabawę zakończył szum uchodzącego powietrza. Ano, tym razem Damian miał okazję na wymianę dętki.
Im bardziej w teren (czyli im bliżej podnóża góry, której strome zbocza opadały wprost do jeziora) tym droga stawała coraz mniej wyraźna aż w końcu zamieniła się w podmokłą łąkę. Nie trzeba było długo czekać, gdy ta grząska nawierzchnia złośliwie wręcz zaczęła nam obklejać koła i sakwy… na szczęście po niecałych 3 kilometrach wyjechaliśmy wreszcie na jako tako utwardzony szlak… Lekko wymęczeni uznaliśmy (tzn. ktoś rzucił hasło i wszyscy nagle przytaknęli), że nie ładujemy się na zbocza góry, gdzie ścieżka była z rodzaju bardziej dla kozic, tylko objeżdżamy ją szutrem od południa, bo tak też się da dojechać do wejścia do parku narodowego. Decyzja i wykonanie objazdu poszły nam szybko i sprawnie, a i przy bramie wjazdowej do Parku, z rozpędu niejako w podobny sposób przebiegły krótkie negocjacje ze znudzonym strażnikiem (krótkie, bo zakończone odpowiednią opłatą). W taki oto sposób wjechaliśmy do Parku Narodowego Ichkeul, tego od flamingów i hipopotamów. Niestety zamiast dzikiego ptactwa, przechadzającego się dostojnie po mokradłach zobaczyliśmy tylko stada owiec i kóz…
Na końcu drogi, u podnóża góry jest duży i… pusty parking (oficjalnie bowiem park jest zamknięty od czasów epidemii Covid-19). Skoro już tu jednak dojechaliśmy to dzielimy się na grupy i wspinamy się na szczyt, by rzucić okiem na okolicę. Trochę ta wspinaczka przypomina naszą bieszczadzką trasę na Tarnicę: sztucznie usypane schody wcale nie pomagają ani w wejściu, ani w zejściu.
Niestety. Ani flamingów, ani hipopotamów… nie ma. Zupełnie nie zagrały się czasowo z naszymi planami. Co prawda spotkaliśmy jednego zwierzaka, ale był to… kot wygrzewający się na słońcu. Zirytował się tylko naszym zainteresowaniem, bo przerwaliśmy mu to co koty lubią robić najbardziej. Czyli drzemkę…
Z góry, na okoliczne mokradła i jezioro Aszkal rozpościera się wyborny widok… Podelektujmy się nim troszkę, zanim ruszymy w dalszą drogę. No cóż… trochę km nas czeka, bo objeżdżając jezioro Aszkal dorzuciliśmy sobie trochę dystansu i teraz trasa do Ghar el-Melh, miasteczka na Przylądku Farina to praktycznie drugie tyle, ile dziś już mamy w kołach. Niby czasu jeszcze sporo, ale ten urokliwy ramadan, z którym spotykamy się praktycznie na każdym kroku wcale nie pomaga.
W Ghar el-Mehl nocleg mamy ciut za miastem, nad Zatoką. Wynajęty przez Airbnb, kontakt z właścicielem via WhatsApp… Anis Mnejja jest niezwykle pomocny próbuje nam w czasie jazdy podpowiadać, gdzie można będzie wieczorem zjeść obiadokolację. Dojeżdżamy już po zachodzie słońca, ale miasteczko jest turystyczne (w końcu leży nad zatoką, więc nie powinno być z tym problemu. Okazuje się, że jednak jest… Dojeżdżamy na miejsce, zrzucamy bambetle i ruszamy na poszukiwania. Niestety: każda knajpka jest zamknięta, jedyne, które są otwarte, to takie wypełnione dymem papierosowym kawiarnie, gdzie lokalsi, z dziwnymi minami, jakby to, że nie nie mogli jeść cały dzień było winą otaczającego ich świata siedzą przy stolikach i rozmawiają ściszonymi głosami. A może milkną, gdy zaglądamy z ulicy… nieważne. Ostatecznie wbijamy do sklepu spożywczego, kupujemy makaron i pomidory w puszcze… a resztę już zrobi Kris w naszej kuchence na noclegu. I tak nam się kończy kolejny dzień w Afryce…
A jechaliśmy tak.