Tunezja, dzień 2

... czyli faktycznie jakby Afryka, choć... nie do końca 😛

Ruszamy w rejs do Afryki...

Jest więc tak… płyniemy!! Płyniemy do Afryki. Ale zaraz? Jak płyniemy, jak nie płyniemy? W porcie bowiem… z rana okazało się że nie mamy biletów. Tzn. mamy, ale niekoniecznie. Że trzeba je odebrać. Że osobiście. A że mamy zamówienie na jednym blankiecie… bla bla bla… przypominało to jak w dym historię Asterixa usiłującego uzyskać zaświadczenie A38. No i gdy w końcu lądujemy za bramką, w boxie dla oczekujących (nie, wcale nie przypomina klatki, ani trochę nie przypomina)… jest już ciepło. Nawet bardzo cieeeeepło. A to jeszcze nie Afryka.

W końcu jednak wpuszczają nas na statek, gdzie oczywiście, jak przystało na wyznawców dolce far niente, Włosi udają, że nic nie wiedzą, niczym się nie interesują, i w ogóle to radźcie sobie. To sobie radzimy. Tak dobrze, że cudem tylko udaje nam się uniknąć katastrofy. 

Otóż… przypinamy nasze rowery do solidnie wyglądającej ściany. Takiej w rodzaju… że prędzej statek pójdzie na dno, niż ona (i nasze rowery z nią) się ruszy. Aha… no więc gdybyśmy tylko wyszli stamtąd jakieś 30 sekund wcześniej… byłoby po zabawie. Bowiem ściana… okazała się być ruchomą grodzią. Zamykaną po zapełnieniu pokładu przez auta. Na szczęście gdy znudzony pracą, temperaturą, zgiełkiem i w ogóle chyba życiem członek załogi statku uruchomił w końcu zamykanie tejże przegrody… byliśmy obok. I wrzeszczeliśmy jak szaleńcy, próbując go powstrzymać. 

Tak, dobrze myślicie – skoro dalej są opisy kolejnych dni – to się nam udało. Ale… nie uprzedzajmy faktów. 

Instalujemy się w kabinie (upewniwszy się kilka razy, że rowery są bezpieczne). Po czym idziemy poszukać knajpki, gdzie można zjeść i może wypić jakieś piwo? Albo dwa? Albo… eee… no odstresować się mniej lub bardziej. 

Znajdujemy restaurację. Kawiarenkę nawet. I bar. Ktoś powie: no co w tym takiego dziwnego? Otóż… nie sądźmy zbyt pochopnie. Niby to nie jest takie trudne, ale… oddajmy głos Damianowi, który bez śladu gpx poszedł do naszej kabiny…

Nie było lekko, jak widzieliście… litujemy się nad kolegą, wędrujemy do kabiny i… budzi nas głos stewarda, zapowiadającego wejście do portu za 2h, co oznacza, że trzeba opuścić kabinę. Te dwie godziny dłużą się nam ogromnie. Czas zaczyna szybciej biec, gdy spotykamy Andreę, Włocha, który – jak my płynie do Tunisu i potem zamierza gravelować na pustynię. Od słowa do słowa, wymiana doświadczeń, planów, zamiarów, komentarze nt. szpeju na rowerach… słowem, bratnia dusza. Gdy w końcu schodzimy na ląd w porcie, umawiamy się na wspólną jazdę do centrum miasta. Drogą szybkiego ruchu… bo raz, że nie ma (nie widać) zakazu, a dwa… jest po północy, zaczęła się niedziela i ruch jest praktycznie znikomy. Trasa za sprawą wiatru w plecy schodzi nam bardzo szybko i przed pierwszą w nocy meldujemy się na noclegu…

Spanko, bo rano w trasę. Wreszcie!

Tunis by night...