Tunezja (2025)
No więc polecieliśmy do Afryki. Znowu. I choć w planach była pustynia plus trochę Atlasu… w tym Maroku, co to byliśmy rok wcześniej, to ostatecznie stanęło na Tunezji. A bo najpierw Misza stwierdził, że się nam inny kraj na rowerze przyda zaliczyć, potem zaś ktoś z ekipy narzekał, że za dużo kilometrów i za dużo przewyższeń wychodzi nam w planach. A i no trochę zasugerowaliśmy się wypadem Marysi, Marzeny i Wojtka…
Od planów do czynów: „Słuchajcie, możemy do Tunezji polecieć tylko przez Niemcy, ale Lufthansa zawiezie nas za przyzwoite pieniądze”. Tak się to wszystko zaczęło. No i tak właśnie nasze marokańskie marzenie zaczęło skręcać coraz bardziej na wschód. A my? Cóż, uznaliśmy, że skoro Maghreb to Maghreb, a piasek jak piasek, to może ta Tunezja nie jest taka zła.
Po prostu… zamiast kasby – będzie medyna. Zamiast herbaty z miętą – herbata z miętą, tylko inna. I może wielbłądy będą bardziej fotogeniczne.
Krótka zajawka jak było, a potem zanudzimy Was opowieścią o kolejnych dniach…
- Dzień pierwszy, czyli … Sycylia
- Dzień drugi, czyli już jakby Afryka
- Dzień trzeci, czyli na północ stąd
- Dzień czwarty, czyli zobaczmy te dziką faunę wreszcie
- Dzień piąty, czyli podobno znowu w cywilizacji
- Dzień szósty, czyli ślady starożytności
- Dzień siódmy, czyli… 100 km w deszczu
- Dzień ósmy, czyli… dlaczego tak nie mogło być każdego dnia
- Dzień dziewiąty, czyli… szkoda gadać
- Dzień dziesiąty, czyli back to EU