Szlakiem Latarni Morskich (2017) – dzień III i IV

Z Ustki zwijamy się o 9 rano. Byłoby szybciej, ale jednak łazienka na kilka pokoi to nie jest dobre rozwiązanie. Zwłaszcza, gdy po drodze znajdą się dziewczyny robiące się na bóstwo przed pójściem na plażę… Trza się było zerwać o szóstej, zamiast tego wstajemy nieśpiesznie i mamy tego skutek. W końcu wcinamy śniadanie i gdy wreszcie się pakujemy na rowery – jest dziewiąta. Można ruszać na najtrudniejszy odcinek trasy. Oczywiście dla zasady nie mówię tego Jędrzejowi. Co się ma chłopak zniechęcać…

Za Ustką jest bajecznie 🙂

Pierwsze blisko 40 km to offroady. Ale za to jakie?!! Świetny szlak do Rowów („Rowy? Tu wszędzie są rowy”) zachwyca widokami. Sporo ptactwa, do tego niezła droga wzdłuż różnych kanałów, kanalików, stawów i łąk. Są odcinki leśne, gdzie lokalne piachy sprawdzają naszą czujność, są odcinki z płytami betonowymi, gdzie trzeba się wykazać ekwilibrystyką przy unikaniu pułapek w rodzaju sterczących drutów i luźnych kamieni. W jednym z takich miejsc spotykamy grupkę rowerzystów, którzy mocują się z wymianą dętki.. grzecznie pytam, czy potrzebują pomocy.. nie, ok, tniemy dalej…

Krzyczą żurawie…

W Rowach… kawa. I gofry z bitą śmietaną i owocami. Mniam. Obok sakwiarze jadący w te samą stronę też zapijają kawą naleśniki. Byli tu przed nami, wyruszają też szybciej. Nie spieszy nam się. Za Rowami na szlak wjeżdża się poprzez bramę Słowińskiego Parku Narodowego. Zanim kupimy bilety, trzeba swoje odstać. Okupujące okienko małżeństwo a to nie może zdecydować się, czy wybrać taką czy inną pocztówkę, a to przegląda książkę, a to jeszcze pieczątki. „Spokojnie Krzysztof, spokojnie…” – w tyle kolejki szepcze Jędrzej. Kupione, jedziemy! No, wreszcie. Znajomy polecał jazdę tędy i miał rację. Ależ świetnie przygotowana trasa dla rowerów. Utwardzona, co kawałek albo miejsce na odpoczynek, albo jakieś punkty widokowe. Bajka. Stajemy na zdjęcia to tu, to tam, czas płynie nieśpiesznie, a kilometrów ładnie ubywa.

w Parku, na szlaku…

Dopiero te ostatnie 2 km, od parkingu leśnego, wzdłuż szlaku spowalniają nas troszkę. Sporo tam kamieni, korzeni, dziur i błota, jednemu z nas dwa razy wypinają się sakwy… toteż gdy z krzaczorów wychyniemy wreszcie na asfalt, oddychamy z ulgą. Zwłaszcza, że na tym bagnistym odcinku też jakoś tak parno i duszno się nagle zrobiło. Na wprost mamy drogę do latarni, więc bez zwłoki jedziemy, najpierw mały kawałek asfaltem, a potem już gruntówką przez las. Aż po same schody. Tam przypinamy rowery do drzewka, zabieramy aparaty i marsz po piachu na wzgórze. Trochę turystów mijamy, niektórzy nawet zasuwają z rowerami do góry, ale to ci, co zamierzają jechać dalej szlakiem po mierzei. Tzn. … raczej piachem, wszak każdy ma prawo do własnych ścieżek.

Latarnia nr 9. Czołpino.

Pod latarnią – z racji braku rowerów do pilnowania – rozdzielamy się. Jędrzej zostaje na dole jeszcze chwilę, ja stukając blokami maszeruję na szczyt. Drzwi skrzypią niczym w nawiedzanym przez duchy dworzyszczu, ale za nimi jest miła pani sprzedająca bilety. Wyłażę na zewnątrz, przyjemnie rejestrując super widoki i chłodzące podmuchy wiatru. Bo.. zapomniałem wcześniej napisać: jest gorąco 🙂 I to bardzo. W sumie chciałoby się rzec – nareszcie!

Złazimy na dół akurat w momencie, gdy pojawiają się sakwiarze, co to się z nimi mijaliśmy w kawiarni w Rowach. Gdzieś ich wyprzedziliśmy, nawet nie zauważyłem gdzie? Może pojechali objazdem przez las, a nie tak jak my szlakiem, tą dwukilometrową ścieżynką, która tak nas wyłopotała chwilę temu. W każdym razie dopiero dojechali i zastanawiają się, czy dygać rowery na górę, czy nie. Jedna osoba chce jechać plażą… dwie nie bardzo. Chwilę dyskutujemy, przedstawiając nasze argumenty. A potem pakujemy się na rowery i jedziemy do Kluk. Gdy wyjeżdżamy na asfalt z powrotem dogania mnie Jędrzej, odchrząka znacząco i pyta: „Krzysztof, czy ja dobrze słyszałem, że ma być ciężko…?”

Wywracam tylko oczami. Ojtam, ojtam – mówię…

Gdzieś na szlaku na Lisią Górę

W Klukach przystajemy trochę pod skansenem. Oczywiście warto byłoby wejść, ale… Hel. Hel czeka. Kiwa do Jędrzeja zza horyzontu i wabi jak kwiat pszczołę. Więc robimy foty zza płotu. Mój kompan nagle zauważa, że nie ma już prawie wody. Dobrze, że dygam na bagażniku butelkę zimnej herbaty, która nie zdążyła się jeszcze zbytnio nagrzać. Przelewamy resztki do bidonów i ruszamy na dalej.

Mamy szczęście. Praktycznie zaraz po zjeździe w teren napataczamy się na rowerzystę jadącego z przeciwka. Wypytuję go dość sumiennie o stan drogi, co powoduje, że mój towarzysz patrzy na mnie z coraz większym zdumieniem. Ofroad? Brak drogi? Bagno? … „Czekaj, powiedziałeś ‚bagno’?”. Dowiadujemy się, że żółty szlak przez Lisią Górę jest nieprzejezdny. Tzn. da się nim przeprawić, ale raczej pchając rowery przez błocko na bosaka, niż jadąc. Nasz rozmówca sugeruje jazdę objazdem, po płytach betonowych via. Zgierz (nie, nie ten pod Łodzią, jakby co). Póki co jednak ruszamy dalej, przebijając się przez kładki i podtopioną łąkę.

Bagno? Jakie bagno. Toż to autostrada 😉

Komary gryzą (parafrazując „co one jedzą, jeśli dookoła nie ma rowerzystów?”), niektóre kładki wystają na tyle wysoko nad grunt, że ciężko się na nie z sakwami wbijać. Za którymś razem, w obawie o przetrzaśnięcie dętki (zdecydowanie lepiej jeździ się po piachach nie mając pięciu atmosfer w kołach) po prostu zsiadam i wprowadzam rower. A potem hulajnoguję sobie po kładeczce. I tak do znudzenia. W międzyczasie spotykamy jeszcze trójkę rowerzystów. Dwoje z nich twierdzi, że szlakiem przez Lisią Górę da się jechać, ale jakoś im nie ufam i przepytuję ostatniego, który pojawia się tuż po nich. Ten zaprzecza jakoby szlak był przejezdny. Że mówi prawdę (a Ci wcześniej chyba jednak oszukiwali) potwierdza stanem swojego obuwia. I ubabranym w błocie rowerem. Rozstajemy się, czekam na kompana, a gdy kładki znikają i pojawia się ścieżka, którą da się jechać… jedziemy i przy mostku spotykamy parę z Poznania, wcinającą drugie śniadanie.

Ta dwójka jedzie też do Łeby. Aha, czyli tak jak my. Nie znają jednak stanu drogi i zamierzają jechać jak prowadzi żółty szlak. Ok, wasza wola. Ruszamy z Jędrzejem i gdy dojeżdżamy do rozstajów, czuję się trochę jak Gandalf. Zdecydowanie nieprzyjemnie pachnie z kierunku odradzanego. A droga z płyt betonowych (polecana przez pierwszego rowerzystę) wygląda obiecująco. Szybka decyzja…

„- Krzysztof, zjechaliśmy ze szlaku! Wiem Jędrzej, chcesz pchać przez bagno? Ja tylko informuję…”

Cały Jędrzej. Na szczęście decyzja, by zjechać z trasy to dobra decyzja. Nadkładamy trochę drogi, ale przecież zawsze lepiej jest jechać niż pchać rower, prawda? Na rozstajach przed Skórzynem delikatnie kusi znak, że w pobliżu jest zabytkowy, dziewiętnastowieczny pałac rodziny Stojentin, ale na szczęście Jędrzej, zaaferowany tym, że „dalej jedziemy poza szlakiem” nie zauważa wspomnianej tabliczki w końcu, przez Borek Skórzyński dojeżdżamy do Zgierza i wyjeżdżamy na asfalt. Po chwili… jesteśmy już na wyznaczonej trasie. Jędrzej oddycha z ulgą…

Widoczki na trasie.

Tą asfaltówką dojeżdżamy do Izbicy. Pojawiają się w międzyczasie znaki R10 (znikły gdzieś nagle wcześniej)… co ciekawe, byłem przekonany, że Eurovelo prowadzi właśnie przez Lisią Górę (czyli tam, gdzie NIE jechaliśmy), a tu proszę… oznaczenia są wzdłuż asfaltowej drogi ze Zgierza do Izbicy. Dziwne. W samej Izbicy przystajemy na chwilę pod sklepem. Jędrzej uzupełnia wodę, ja wcinam batonika. Nie mówię mu, że to nie koniec „trudności”…. ruszamy w stronę Gacia i do tej miejscowości jest w sumie nieźle. Dalej… dalej zaczynają się piachy. Słońce świeci, ptaki śpiewają, las szumi, Jędrzej klnie. Jest chyba nieźle 😀

Gdzieś tam, pośrodku niczego, przystaję nad jeziorem, na które prowadzi ładny pomost. Na jeziorze chmara ptactwa, niestety zdążyła się poderwać, bo właśnie przede mną wlazła tam dwójka nastolatków. Szkoda. Widokowo jednak miejsce niezwykłe, cisza, spokój, patrzę na telefon… brak zasięgu. Fajno. Wracam, ruszam za Jędrzejem, bo nagle okazało się, że popędził do przodu. Hel, pamiętacie? Hell…

Doganiam go wkrótce. Droga jest piaszczysta, co kawałek podjazd i zjazd w piachu, toteż nic dziwnego, że mój kompan wyzywa na czym świat stoi. Coś tam na temat osoby tyczącej szlak (nie, nie do mnie to było na szczęście), coś tam na temat osób odpowiedzialnych za jego utrzymanie… powtarzać hadko. Gdy zatem wreszcie wyjeżdżamy z lasu w Żarnowskach i potem wskakujemy na DW 214 do Łeby, wydaje nam się, że najgorsze już za nami. Ale… Bogusław Wołoszański, pamiętacie?

Jakoś nie widać, że zmęczony, co?

W Łebie – obiad. Tani, bo w jadłodajni tuż przy szosie. Potem poszukiwania bankomatu, uzupełnianie zapasów i start w dalszą drogę. Mamy dobry czas, powinniśmy dziś zameldować się na Rozewiu, jak tak dalej pójdzie. Jedziemy dalej, szlakiem R10 wzdłuż północnego brzegu Jeziora Sarbsko. Najpierw idzie nieźle, choć… „Krzysztof, zjechaliśmy ze śladu…”. Ok, wytyczona trasa idzie bardziej na północ, ale dochodzę do wniosku, że nie warto jej szukać. Koniec końców tam są wydmy, a gdzie są wydmy, jest piasek. Całe góry piasku. Piaskowe Tatry. Zostańmy zatem bliżej jeziora, na erdziesiątce. I tak jedziemy. Pchamy. Prowadzimy, znowu jedziemy… ilość rozpirzonych przez piach, korzenie, zwalone drzewa i błoto odcinków spowalnia nas tak bardzo, że gdy wreszcie wyjeżdżamy pod latarnią Stilo, okazuje się, że straciliśmy na tych dziesięciu km ponad godzinę. A nawet ciut więcej, bo do latarni też jest pod górkę.

Na wydmach za Łebą.

Gdy zatem zjeżdżamy ku cywilizacji, wiem już, że na Rozewie nie dojedziemy. Chwilę mocujemy się z wyborem trasy w Osetniku, ale ostatecznie ruszamy dalej dziesiątką do miejscowości Kopalino. Wyjeżdżając ze świetnej gruntówki na asfalt do Kopalina postanawiam jechać do Karwi, rezygnując przy tym z wytyczonej trasy (biedny Jędrzej). Zakładam, że start z Karwi następnego dnia da nam na tyle duży zapas czasu, że nawet gdybyśmy z jakichś powodów mieli problem z wyjechaniem pociągiem lub statkiem z Helu, to będziemy w stanie wrócić na kołach do Gdyni. Tniemy więc asfaltami (już nawet nie zwracam uwagi na mantrę „zjechaliśmy ze śladu”) z Kopalina na Lublewo i potem Żarnowiec… Jędrzej dzielnie zalicza górkę pod Żarnowcem. Przed Krokową stajemy w zajeździe, ubieram kurtkę, choć powinienem był założyć też nogawki. Licznik pokaże bowiem 8,9 stopnia, gdy zjedziemy na łąki przed Karwią. Szkoda też, że w ostatnich promieniach słońca nie decyduję się wjechać do Krokowej. Co prawda tamtejszy pałac widziałem już i mam jego ładne zdjęcia, ale… no szkoda. Byłoby to coś ładnego na koniec dnia.

Latarnia Stilo.

Najtrudniejszy, ale chyba najfajniejszy odcinek trasy za nami. Prawie 90 km offów, bardzo zróżnicowanej, urokliwej trasy. Zdecydowanie dla tego odcinka warto jechać szlakiem latarni. Nocujemy w agroturystyce w Karwieńskich Błotach Pierwszych, za 30 zł/os mając wynajęty pokój z łazienką, kuchnią, ogromnym telewizorem (Jędrzej patrzy jak urzeczony) i generalnie w super warunkach. Namioty? Śpią sobie zwinięte na bagażnikach…

Może morze?

Ostatni poranek zrywa nas wcześnie. Tzn. Jędrzej wstaje i maszeruje po bułki, ja jeszcze chwilę dogorywam w wyrku. Ostatecznie jednak już o ósmej jesteśmy gotowi… tylko, że nie ma gospodarzy. Telefon nie odpowiada, pukanie w drzwi na parterze też nic nie daje… rowery schowane w garażu, hmm… wyprowadzam je wreszcie przez dom, szykujemy się do drogi, cały czas próbując się skontaktować z właścicielką. W końcu pojawia się osoba, która kieruje nas do matki naszej gospodyni, mieszkającej kilka domów dalej. Jadę, zostawiam pieniądze i gdy wracam do szosy, gdzie miał czekać Jędrzej okazuje się, że… mamy towarzystwo. Wyraźnie chętny na wspólną jazdę szoszon (se myślę, że zmęczy go taka powolna jazda i odpadnie) rusza z nami do Karwi. Wymieniamy się uwagami na temat trasy, trochę gadamy o rowerach, robieniu zdjęć i tak dojeżdżamy do Jastrzębiej Góry. Tu nasza grupka się troszkę rozrywa, bo podjazd z sakwami inaczej się jednak pokonuje, niż na lekkiej szosie. U góry czekam na Jędrzeja i kolegę. 😛

Rozewie

Wjeżdżamy pod latarnię na Rozewiu, ja grzecznie pilnuję rowerów, a nasz kabeerowy dokumentalista maszeruje do latarni. Przy okazji okazuje się, że Grzesiek (no, że on jest Grzesiek dowiem się jakieś 30 km później) jest fanem starych rowerów szosowych, dyskutujemy więc, czekając na Jędrka, nad fascynacją markami Bianchi i Colnago. Gdy jednak Grzegorz wchodzi w szczegóły, jako zupełny ignorant w tym zakresie (ja tylko zarzynam rowery, od ich naprawiania jest nasz magik Norbiś) milknę. Po chwili wraca Jędrzej, ruszamy dalej, wjeżdżając do Władysławowa akurat w czasie mocno nasilającego się ruchu aut. Miasto od razu się korkuje, więc tniemy środkiem drogi, widząc kipiących złością kierowców, których czeka tu pewnie z godzina (jak nie więcej) stania. Przemykamy szczątkowymi dedeerami i w końcu wjeżdżamy na półwysep. Zostało nam 40 km do celu, około południa powinniśmy być na miejscu.

w drodze na Hel…

A road to Hel(l) to faktycznie droga przez piekło. Piekło nudy. Rzadko to mówię, ale ten płaski, prosty odcinek trasy działa na mnie strasznie zniechęcająco. Monotonię kolejnych kilometrów staram się zabić a to ścigając się z szoszonami, którzy uznali, że za wolno jadę… ok, zobaczmy zatem, ile da się tu jechać: wy na tych swoich karbonach, a ja na osakwionym crossie…, a to przystankami foto na lotnisku (o, zawsze chciałem sfotografować tego Polikarpowa, ale autem nigdy nie było jak stanąć)… a to w porcie w Jastarni.

popularny „Kukuruźnik”

Tam też w końcu przedstawiamy się sobie z naszym „nowym” kolegą: Grzesiek miał jechać z nami tylko do Władka, ale jakoś tak dobrze mu się nam towarzyszyło, że postanowił dojechać na Hel. To jedziemy. Najpierw obowiązkowo wizyta na molo w Juracie,  bo z tego co pamiętam, to jedno z ładniejszych nad Bałtykiem. I nie mylę się. Mimo słonecznej pogody nie ma tłumów (w przeciwieństwie do koszmarnych Międzyzdrojów, czy w ogóle zatłoczonego Sopotu). Korzystamy z okazji i maszerujemy na sam koniec. 

Dojechaliśmy!

Za Juratą rezygnujemy z jazdy po ścieżkach, które robią się po prostu upierdliwe. Zasuwamy szosą, z czego chyba najbardziej cieszy się Grzesiek, na swojej kolarzówce. Kierowcy aut może się nie cieszą, ale specjalnie się nie denerwują. Trzymam sobie prędkość około 30 km/h, a chłopaki siedzą na kole, więc dystans znika błyskawicznie. Wreszcie tablica „Hel”. Jesteśmy. Po drodze mijamy Muzeum Obrony Wybrzeża, z baterią Schleswig – Holstein (a konkretniej z pozostałościami po baterii 406 mm, którą Niemcy zainstalowali na Helu w 1940 roku,a potem zdemontowali i wysłali pod Calais).. proponuję Jędrkowi, by poszedł zwiedzać, a ja pojadę kupić bilety ale… honorowo odmawia. Jedziemy więc dalej razem, wjeżdżamy do portu i kierujemy się do kasy, by załatwić sobie kwestię transportu do Gdańska.

A road to Hel 🙂

Mając sprawy logistyczne z głowy, już zupełnie lajtowo ruszamy na koniec cyplu, pod słynny kamień, pod ostatnią na tej trasie latarnię (no, jest jeszcze Gdańsk i Krynica, ale to opowieść na inny czas), a potem… kąpiel!! Wow, wreszcie. Kolejny raz jestem nad morzem i znowu o mało co bym się w nim nie wykąpał. Woda nawet ciepła (jak na Bałtyk), ludzi nawet niezbyt dużo, w każdym razie nie musimy przebijać się przez parawany. Punktualnie o 15.30 wyruszamy statkiem do Gdańska, gdzie meldujemy się półtorej godziny później. Jacek, dobry znajomy, już na nas czeka, przebijamy się przez tłumy ludków maszerujących wte i wefte, po czym przysiadamy na piwie na Ołowiance, w restauracji nad Motławą. Jak przystało na mnie – w Filharmonii Bałtyckiej. Aż nie chce się wracać.

Najpierw espresso, potem piwko… ech.

Koniec końców jednak nie ma wyjścia i maszerujemy na dworzec. Zanim nadjedzie pociąg, ustalamy taktykę załadowania gratów do środka. Ja zajmuję się rowerami, Jędrzej sakwami. Aha, akurat. Gdy bana się w końcu pojawia, zostaję na peronie z obydwoma rowerami i swoimi sakwami. Cóż…

Historia w środku w pociągu to już istna komedia. Najpierw okazuje się, że w miejsce zwykłego wagonu, jaki powinien podjechać w tym składzie PKP podstawiło wagon rowerowy. Alleluja. Jest 10 miejsc na rowery. Ale… z tych 10 miejsc, 6 jest zablokowanych na stałe. Wieszaki są bowiem na zamki szyfrowe, które ktoś zatrzasnął i zmienił kod. Fajno. Potrzebny jest konduktor z kluczykiem, który je odblokuje. Konduktor się pojawia, ale… robi wielkie oczy, gdy tłumaczę w czym rzecz. „Nie mam takiego kluczyka, nie wiem kto może taki mieć…” – odpowiada Pani Konduktorka i … to nie koniec niespodzianek. „Ooookeeej, a nasze miejsca o numerach takim i takim są… gdzie?” – grzecznie pytam, zupełnie nie zniechęcony niemożnością sensownego ustawienia rowerów. „Miejsc o waszych numerach nie ma w tym pociągu” – równie miło odpowiada Pani Konduktorka.

Ot, perypetie podróżnika…

Taaaa, dobrze myślicie. Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobisz? Ostatecznie więc zostajemy w przedziale rowerowym, na rozkładanych krzesełkach, między panem z nadbagażem, który w trakcie podróży musi koniecznie zjeść bułkę z jajkiem, a dziewczyną z pieskiem. W tej ferii zapachów, pewnikiem gdybym nawet zdjął buty, nikt by tego nie zauważył. Podróż kończymy tuż przed północą na poznańskim dworcu. Z peronu schodzimy jako ostatni, niestety… bo Jędrzej gubi się natychmiast. No tak, czego się irytuję, wszak to moja wina, bo nie wytyczyłem śladu…

Gdańsk.

Mimo pewnych niedogodności… wyprawa była znakomita. Polecamy trasę wzdłuż wybrzeża każdemu. Nie jest trudna, a przy dobrej pogodzie widoki rekompensują wszelkie zmęczenie. Warto!

Ślad trasy z III dnia.

I końcówka, czyli IV dzień.