A oto relacja z tzw. przetarcia szlaku, czyli czterodniowego “tripu” Jędrzeja i Krisa wzdłuż bałtyckiego wybrzeża. Wyprawa została zaplanowana na kilka dni, bo przypadał wówczas całkiem spory tzw. długi weekend. I naszym zdaniem jest to optymalne rozwiązanie.
Trzeba też podkreślić, że plan wyjazdu powstał błyskawicznie, zaś pomysł rzucony na forum KBR złapał przynetę, dzięki czemu pomysłodawca (czyli Kris) tym samym uratował się przed ostrym koksowaniem na rowerze (zamiast jechać rowerem szosowym pięciodniową trasę Kórnik – Warszawa – Gdańsk – Międzyzdroje wybrał się na spokojną wycieczkę szlakiem nadbałtyckich latarni). Ale – jak mawia Bogusław Wołoszański – nie uprzedzajmy faktów…
A zatem… oddajmy głos Krisowi…
Dojazd do Międzyzdrojów, skąd zamierzaliśmy wystartować w kierunku Helu w sobotni poranek mieliśmy zapewniony (autem) w piątkowe popołudnie. Dotarliśmy tam przed 19-stą, a że w sierpniu dzień jest jeszcze długi… wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy odwiedzić najdalej na zachód położoną polską latarnię, czyli… Świnoujście. Świnoujście było bonusem całej trasy, przynajmniej dla nas, ale trzeba pamiętać, że istniejąca tam latarnia niejako “otwiera szlak”. Ruszyliśmy, jako się rzekło, bez namysłu, a że droga z Międzyzdrojów jest szybka, łatwa (acz mało przyjemna, bo niestety ruchliwa) to wkrótce zameldowaliśmy się w Świnoujściu. Pamiątkowe fotki na miejscu… szybkie, bo na horyznocie pojawiła się ciemna, deszczowa chmura, która ewidentnie zmierzała w naszą stronę i… ruszamy z powrotem. Niestety, deszcz dopadł nas w połowie trasy, więc wróciliśmy do bazy zmoknięci i lekko zmęczeni (to był naprawdę ostry sprint powrotny). Ale sukces to sukces: wypiliśmy zasłużone piwo i dalej już tylko spanko, bo wyjazd następnego dnia zapowiadał się wcześnie rano.
Ranek w sobotę był rześki. Na szczęście nie trzeba było zwijać mokrych namiotów (a właśnie, nie wspomnieliśmy wcześniej, że zamierzaliśmy nocować na trasie pod namiotami? No więc taki był plan…), pakowanie poszło sprawnie, pożegnaliśmy się z babską ekipą, która nas nad morze dowiozła i hajda na molo w Międzyzdrojach. Mimo wczesnej pory już dość obłożone turystami.
Nie marnujemy czasu, zwłaszcza, że jakoś tak pochmurno jest dookoła. Ruszamy na pobliski punkt widokowy (widać go z molo, jak ktoś wie, gdzie patrzeć) na Wzgórzu Gosań (podjazd blisko 100 metrów w pionie z sakwami wchodzi dość opornie)… ale sam wjazd jest bezproblemowy. Natomiast zjazd… no tu już trzeba inwencji. W dół można albo drogą, którą się na punkt wjechało, albo trzeba pomaszerować w dół szlakiem pieszym, który został zmieniony w dość upierdliwe, terenowe schody. Gdy wreszcie wydostajemy się na asfalt, … dostajemy lanie od deszczu.
Pada to pada, nie ma co czekać. W deszczu, na szczęście coraz słabiej, padającym, docieramy pod kolejną latarnię, czyli Kikut. Pod Kikutem (ale to brzmi, prawda? – zwłaszcza, że latarnia jest cała) robimy sobie fotki. Mała przekąska i … spadamy stąd. Zjazd jest na szczęście rowerowy (czyli można powiedzieć, że ta górka to odwrotność Gosania), śmigamy na dół, przez bukowe lasy by wyjechać z powrotem na DW 102, prowadzącą do Międzywodzia. W tej miejscowości, korzystając z tego, że dalej leje i że chce nam się kawy, stajemy w cukierni. Kawa dobra, sernik szału nie robi. W końcu deszcz lekko odpuszcza (właściwie tuż przed dalszym ruszeniem w trasę), jednak zostajemy w kaftanikach przeciwdeszczowych… i pojedziemy tak aż do Trzęsacza. Po drodze to szosą, to ścieżkami rowerowymi, to offem… mijamy Pobierowo, w którym opady wygoniły ludków na ulice, deptaki, do sklepów i kawiarni… aż się ciężko przebić przez te tłumy. W końcu docieramy pod kolejny punkt wycieczki. Pod ruiny kościoła w Trzęsaczu.
Wita nas rzadki widok: polska plaża w sierpniu, pozbawiona turystów. I tu, o dziwo, przestaje zupełnie padać. Ściągamy przeciwdeszczówki, robimy foty i jedziemy wzdłuż klifu. Nadmiar opadów trochę ten odcinek zmasakrował, więc jadąc naszymi “osakwionymi ciężarówkami” jest tu co robić, by się w tych błockach i kałużach nie wyrżnąć. Dojeżdżamy wnet do latarni Niechorze, tamże obowiązkowa fotka i możemy jechać dalej.
Po drodze jeszcze port w Kołobrzegu (latarnia!), szybka kawa i już mkniemy do Ustronia Morskiego. Gdzie zamierzamy nocować. W kołobrzeskim porcie… widać na horyzoncie światełko nadziei. Gdzieś tam, daleko nad morzem rozpogadza się. Może więc kolejnego dnia będzie ładniej?
Do Ustronia docieramy już w promieniach zachodzącego słońca (czujecie naszą radość? SŁOŃCA!!), ale z mocnym postanowieniem noclegu pod dachem. Namiot namiotem, ale nie chce nam się rozbijać i – być może zwijać – w deszczowej aurze. Nie jest jednak łatwo: początek długiego sierpniowego weekendu w Polsce – sami wiecie, jak jest. Udaje się nam jednak dostać lokum w… pokoju wyglądem, poziomem wyposażenia i zapachem przypominającym przełom XIX i XX wieku. Szybko pokonuje nas zmęczenie i … następny dzień wstaje w zupełnie innym nastroju.
Ranek w Ustroniu jest słoneczny. Wita nas błękitnym niebem, brakiem opadów i… jakby nieśmiało nawet, takim delikatnym ciepłem? Może da się jechać na krótko? Nie, na razie się nie da. Nocleg w każdym razie żegnamy bez żalu, w życiu bym się tam nie zagnieździł, gdyby nie mokre ciuchy. Chateńka czasy świetności miała pewnie przed wojną (bez wnikania którą), a i w to mało kto pewnie by mi uwierzył. Już w nocy zastanawialiśmy się, czy z sieni, przez zamknięte drzwi, dociera do nas zapach naszych butów? Nie, poranna analiza upewnia nas, że… nasze buty na zewnątrz zdecydowanie pachną. Śmierdział pokój. Smrodem zastanym. Ok, dobra, nie narzekajmy, wszak bywa i tak.
Po wczorajszych blisko 140 km dzisiejsza trasa, ze swoimi 107 km wydaje się całkiem lajtowa. Zwłaszcza, że faktycznie trafia nam się rowerowa pogoda. Jest ciepło (ale nie gorąco), wiatr wieje jakby w plecy. Mkniemy więc z Gąsek do Darłowa, po drodze zaliczając stolicę żenady turystycznej, czyli Mielno. Takiego nagromadzenia nieżyczliwych ludzi, zapachu smażonych frytek, wszędobylskiego, wyjącego w niebogłosy diskopolo, mało gdzie można znaleźć. Znikamy stamtąd bez żalu, planując zatrzymać się na posiłek w Darłowie, gdzie przy zamku są całkiem przyjazne i ciche (!) restauracje.
Nadzieja nasza zostaje wynagrodzona. Niespieszny posiłek (Jędrzej w tym czasie zwiedza zamek), kawa, leniwie płynący czas i przede wszystkim święty spokój… każdy, kto nie lubi tłumów i hałasu z pewnością to doceni. Jedziemy, wzdłuż wałów do Jarosławca. Obowiązkowa fotka pod latarnią, zwiedzanie i ani się spostrzegliśmy, gdy wjeżdżamy do Ustki.
Do portu docieramy za dnia.. w promieniach zachodzącego słońca, ale trochę marudzimy z fotkami, trochę przy kolacji, i gdy wreszcie trzeba zacząć szukać miejsca na nocleg… nie chce nam się. Grzebiemy w internetach, ale to na rogu jakiejś portowej kamienicy wynajdujemy nr telefonu do osoby oferującej nocleg. Szybkie ustalenia: tak, jest wolne, tak, normalne pieniądze, i juz po chwili meldujemy się w jednorodzinnym domku w całkiem normalnych warunkach. Namioty pozostają kolejną noc nierozpakowane…
Pierwszego dnia jechaliśmy tak:
Drugiego dnia zaś tak…
cdn…