Saksonia, czyli Drezno i okolice (dzień 3)

Wszystko co dobre, musi się skończyć. Niedziela to był ostatni dzień saksońskich wojaży, tradycyjnie też nagle wszystkim zaczęło się śpieszyć do domów. Ale… nie uprzedzajmy faktów. 

Z Heidenau ruszamy dość wcześnie, ciut przed 9 rano. Jest dość rześko, a i prognozy wskazują, że z południowego zachodu nadciąga ku nam załamanie pogody. Nawet, by tak rzec… PO-WAŻ-NE załamanie pogody. Zatem nie ma to tamto, zwłaszcza, że dystans na ten dzień wcale do krótkich nie należy. Trzeba jechać. Krótki dojazd nad rzekę, prom ten co poprzedniego dnia szybko przeprawia nas na drugi brzeg Łaby. Jedziemy do Pillnitz.

Przy samym pałacu trasa naszej wycieczki prowadzi jakoś dziwnie… niby mamy jechać prosto, ale jest tam jakby zakaz… wiecie, to Niemcy, tu wszyscy jak przykazało prawo jeżdżą… no więc nie. I gdy KBRowa, całkiem przecież spora grupka grzecznie zmienia trasę i objeżdża zabudowania pałacowe, zaliczając trzęsionkę na zabytkowych kocich łbach okazuje się, że lokalne niemieckie ekipy rowerzystów za nic sobie mają te całe zakazy rowerowe.

Hm…Zmieniając trasę oddalamy się od pałacu, bo ślad coraz wyraźniej wiedzie pod górę i wyprowadza nas z miejscowości. Przystajemy, chwilę się naradzamy, ostatni rzut oka na prognozy (nie, dalej się nie poprawiło)… DOOOOOOOBRA…. zawracamy. Rezygnację z jedynej (konkretnej) tego dnia górki ekipa przyjmuje okrzykami radości. Wracamy do majątku Pillnitz. 

Majątek Pillnitz do małych nie należy. Sam pałac, plus park, palmiarnia… to sporo zwiedzania. Z rowerami do parku wejść nie można, więc umawiamy się na dyżur… znaczy się Sławek musi sprawdzić okoliczne pokemony, więc jest jakby naturalnym pilnowaczem pozostawionego sprzętu. Reszta ekipy znika za pałacową bramą, na szybkie zwiedzanie.

Faktycznie szybkie. I to nie tylko dlatego, że czasu mało, ale przed wszystkim, że jest co chodzić. Prościej byłoby jeździć na rowerach, ale skoro nie wolno… zdyszani spotykamy się po kilkudziesięciu minutach przy wyjściu. Zdyszani tak, że chyba łatwiej byłoby podjechać te planowaną, acz porzuconą górkę na skraju rezerwatu przyrody  Dresdner Elbtalhänge 🙂 Ruszamy wzdłuż Łaby ku celowi naszej wycieczki, czyli Moritzburgowi. Niedziela rano, tłoku nie ma, niby idzie załamanie pogody, ale go nie widać… to i czas na kawę. Przystajemy w miejscowości Loschwitz, tuż przy jednym z licznych drezdeńskich mostów. Może i się spieszy niektórym, ale trochę godności. Kawa być musi…

Grzecznie pijemy sobie i jemy w nadrzecznej kawiarence i… nagle zaczyna się robić chłodniej. Mimo, iż prawie południe, to wyraźnie nadciąga zapowiadana zmiana w pogodzie. Zbieramy się, do parkingu w Moritzburgu, gdzie mamy pozostawione auta zostało kilkanaście kilometrów.

Ostatni odcinek to głównie leśne i szutrowe fragmenty lasów okalających Moritzburg od południa, a Drezno od północy. Trzeba przyznać, że to tereny wręcz wymarzone na rower, bo same ścieżki są szerokie, ubite i zdecydowanie przyjazne. Trochę pagórków i zjazdów też się znajdzie, aż żal, że my już właściwie na miejscu. 

No właśnie. Wyjeżdżamy z lasu, jedziemy krótki odcinek wzdłuż głównej dojazdowej drogi do naszej docelowej miejscowości i w chwili, gdy meldujemy się na parkingu spadają pierwsze krople deszczu. To się nazywa tajming!