Saksonia, czyli Drezno i okolice (dzień 1)

Moritzburg

Jako się rzekło… zapragnęło się nam swego czasu odwiedzić Drezno i okolice. Trochę za namową Fanky’ego, a trochę Krisa… myśleliśmy o tym wypadzie coraz intensywniej i… przykro to przyznać, coraz bardziej się nam ta wizja wyjazdu oddalała. Lata mijały, a wyjazd do Saksonii ciągle przekładaliśmy na “kiedyś”. Fanky zdążył się z Kórnika wyprowadzić i w tej desperacji rozważać zaczęliśmy taki ultra-pomysł, by ruszyć do Drezna szosami na raz… na szczęście, jak większość naszych saksońskich przymiarek – także i ten pomysł nigdy nie doszedł do skutku. Przecież tak jechać tylko po to by dojechać… zupełnie bez sensu. 

Gdy więc jesienią 2021 roku, pomimo różnych pandemicznych obostrzeń udało się nam zrealizować dwudniową wycieczkę po poczdamsko – berlińskich szlakach… pomysł najechania rowerami Saksonii odżył, niczym Gandalf po wyjściu z Morii. Planowanie ruszyło, chętni dopisali, noclegi zarezerwowano, pandemia znikła (a wojna jeszcze była daleko)… wystarczyło tylko czekać na pozytywne prognozy pogody.

Taka jakby majówka. Tyle, że w kwietniu...

My w Moritzburgu 🙂

Wiecie, jak jest z majówkami w Polsce. Koniec kwietnia zwykle lekko szaleje z temperaturami dodatnimi, a gdy już zdesperowani i podjarani Polacy zarezerwują noclegi na majowy, zazwyczaj długi weekend pogoda nagle zaczyna nucić piosenkę Maanamu. Mhm, tę, o wyjątkowo zimnym maju…

Postanowiliśmy przechytrzyć pogodę i zdecydowaliśmy zrobić sobie majówkę w ostatni weekend kwietnia. Ot, fantazja… ale kto nie ryzykuje, ten nigdy na rowerze nie zmókł. Wyjazd zaplanowaliśmy podobnie, jak w przypadku trasy Poczdam/Berlin… dojazd rano, w piątek, na hotelowy parking w Moritzburgu, tam szybka przesiadka na rowery i hajda, ku przygodzie.

Auta zostawiliśmy na parkingu przy Hotelu Landhaus, cena 10€ za auto za 2 noce… nie była jakimś progiem zaporowym, a i miła właścicielka pozwoliła przy okazji skorzystać z przybytków hotelowych. Krótko przed godz. 10 cała ekipa, w sumie 16 osób melduje się gotowa do jazdy. Jędrzej daje znać swoim sakramentalnym: “daleko jeszcze” i wkrótce mkniemy przez słoneczny, acz dość zimny Moritzburg, ku pałacowi saskich elektorów.

Pod latarnią...

Moritzburg i jego skarby...

Nazwany na cześć księcia Maurycego niby zamek, a w faktycznie pałac (no bo bądźmy szczerzy – z obronnymi warowniami to on za wiele wspólnego nie ma) Moritzburg jest jednym z najpiękniejszych zamków na wodzie nie tylko w Saksonii, ale i w całej Europie. Choć od połowy XVI wieku istniała w tym miejscu książęca rezydencja myśliwska, to dopiero przebudowa pałacu za  czasów Augusta II Mocnego  nadała tej budowli aktualny imponujący wygląd. Tu mała rada: wybierając się do Moritzburga zaplanujcie przynajmniej pół dnia na zwiedzanie: poza pałacowymi wystawami warto zajrzeć do pobliskich ogrodów, Pałacyk Bażanci czy – uwaga – latarnia morska nad jeziorem stanowić będą przyjemne zwieńczenie całej wycieczki. Ta latarnia zresztą oraz pozostałe budowle morskie wokół Moritzburga służyły książęcemu towarzystwu dworskiemu w XVIII wieku jako tło dla przejażdżek po pałacowym stawie. To tutaj odbyła się inscenizacja bitwy pod Dardanelami z roku 1770 roku, przeprowadzonej podczas wojny rosyjsko-tureckiej, po której zwycięstwo Rosji nad »zaciekłym wrogiem« przyniosło jej wielkie uznanie w całej Europie. W inscenizacji bitwy brały udział nawet dwie dwumasztowe książęce fregaty. Molo i tzw. dardanele między wielkim stawem i kanałem zapełniono małymi armatami, z których niczym fajerwerki wystrzeliwano pociski. Mieli rozmach…

Pałacyk Bażanci i ślubne fotografie w tle.

Wyjeżdżamy z Moritzburga świetnymi leśno – szutrowymi drogami. Następny przystanek… nadbrzeże w Dreźnie i mniej więcej połowa trasy tego dnia. Od samej granicy miasta jedziemy naprzemiennie drogami rowerowymi i osiedlowymi uliczkami, a gdy wreszcie wyjeżdżamy nad szeroką i okazuje się, że mimo piątkowego, chłodnego przedpołudnia, pełną rowerzystów arterię rowerowo – spacerową wzdłuż Łaby… widok który swego czasu oczarował Canaletta okazuje się być idealnym miejscem dla południowej kawy. Rozsiadamy się w nadrzecznej knajpce o wymownej nazwie Citybeach Dresden i cieszymy się ładnym pejzażem na drezdeńską starówkę.

Zanim jednak ruszymy w jej kierunku – na północnym brzegu Łaby zwiedzamy polecany Kunsthofpassage Dresden czyli połączony w całość pasaż kilku kamienic, nietuzinkowo udekorowany przez zajmujące ten kwartał towarzystwo hipsterów i artystów. Warto zajrzeć, choćby dlatego, by przekonać się, że miejskie budynki wcale nie muszą straszyć szarością (zwłaszcza u nas ostatnio odcienie budynków zrobiły się bardzo monotonne w swoim wyglądzie) elewacji. Urokliwe miejsce. 

Drezdeńska... ekipa 😉

Nie tylko stare wazony...

Drezdeńska starówka już łapie oddech weekendu. Zauważalnie przybywa ludzi na rowerach, spacerowicze i auta też jakby liczniej zaczynają się pojawiać na ulicach i uliczkach miasta. Ale to jednak Niemcy… tu nawet jak nie masz pierwszeństwa, to kierowca z uśmiechem przepuści rowerzystę… wyjeżdżamy z dość ciasno zabudowanego kwartału Innere Neustadt w kierunku Łaby, po drodze zaliczają jeszcze zjawiskowy sklep z nabiałem. Słynną (wierzcie nam, warto tam wjechać) Dresdner Molkerei Gebrüder Pfund czyli mleczarnię, gdzie można kupić pyszne sery (wieczorem do wina będzie jak znalazł!) i jeszcze smaczniejsze musztardy. Dodatkową atrakcją jest wystrój sklepu – wnętrza zdobią piękne, ręcznie malowane kafle z XIX wieku. Koniecznie trzeba tam wejść…

Lżejsi o kilka euro, a ciężsi o zakupione specjały jedziemy, przez Marienbrucke na drugi brzeg Łaby, ku Innere Altstadt. Obowiązkowo pod gmach Opery Drezdeńskiej…

wiadomo 🙂

I tak oto nadeszła drezdeńska chwila dla fotografów...

… , która, co tu kryć, miała mieć przynajmniej ze 30 minut, a trwała zdecydowanie dłuuuuużej (ale spokojnie, nie będziemy Was zamęczać tysiącami zdjęć). Spędziliśmy tam dużo czasu, mimo, iż w planach nie ma zwiedzania żadnego zabytku od środka. I tu uprzejmie radzimy: jeśli ktoś zamierza np. wejść do Pałacu Zwinger, niech – przynajmniej na Galerię Obrazów Starych Mistrzów – zostawi sobie CAŁY dzień. Nie ma szans, by zwiedzić to w krótszym czasie. No, chyba, że ktoś nie przepada za malarstwem. Ale wtedy… po co tam iść?

Zatem: Sächsischse StaatsoperZamek Elektorów, Hofkirche,  czy odbudowany ze zniszczeń wojennych dopiero po 2000 roku Kościół Marii Panny w Dreźnie (Fraukirche), to tylko nieliczne miejsca, które warto zobaczyć. Włóczyliśmy się więc rowerowo po starym/nie-starym* mieście stolicy Saksonii zupełnie nieśpiesznie, a to dlatego, że godzina była jeszcze wczesna, a na nocleg w Heidenau zostało nam niespełna 20 km. Krótko po 14 wyjeżdżamy nad Łabę, wbijamy drogę rowerową w kierunku Pirny i … nie, nie mkniemy, bo się nie da, ale jedziemy sobie ku naszej przystani na wieczór.

Nie da się, bo drogi rowerowe wzdłuż rzeki są pełne rowerzystów. Trenujących na szosach, czy wracających z pracy na miejskich rowerach… naprawdę na rowerach jest tam ogromna rzesza ludzi. Sporo rowerów elektrycznych… mniej hulajnóg (niż u nas przynajmniej). Mimo to jedzie się bardzo sprawnie i przyjemnie. 

* stare/nie-stare miasto Drezno, bo pewnej nocy w lutym 1945 roku roku Amerykanie i Brytyjczycy w nalocie bombowym zrobili z tego miasta morze ruin. I tak praktycznie cała starówka drezdeńska jest “nowa”. 

Heidenau i widoki na następny dzień...

Mijając typowo ddrowską dzielnicę Drezna, czyli Leuben (ojtam, nawet nie patrzymy w tamtym kierunku, a czemu… zaraz się wyjaśni), na lekkim łuku rzeki zauważamy majątek pałacu Pillnitz. Odwiedzimy go w niedzielę, choć przy samym nadbrzeżu widać jeden z licznych, obsługujących przeprawy promów rzecznych.  Chwila na zdjęcia… no niektórzy nie bardzo słyszą, że stajemy i później trzeba gonić. Wjeżdżamy do Heidenau przy knajpce nadrzecznej… no żal nie skorzystać i nie wypić tam espresso. W końcu ekipa zjeżdża się cała, ruszamy i przed 17 meldujemy się w hotelu. Piękny dzień, epicka trasa. Warto.

A jechaliśmy tak…