Rudawy Janowickie (Dzień 2)

Gdzieś na trasie…

Sobota rano… jest rześka. Może nie jest aż tak zimno, jak poprzedniego dnia, ale… to wyjątkowo zimny maj. Tyle dobrego, że nie zapowiada się na deszcz, niebo jest jakby bardziej niebieskie, choć lekko ciężkawe chmury wiszą dookoła, i to wcale nie gdzieś daleko. Zbieramy się zatem, bo trasa na drugi dzień nie jest krótsza, a na dodatek bardziej górzysta.

Majątek rodziny von Moltke w Krzyżowej

Pierwszy przystanek wypada nam w Krzyżowej, w majątku rodziny von Moltke. Niestety kawiarnia pałacowa zamknięta, otwarty jest jedynie dziedziniec i park, a także wystawa Odwaga i Pojednanie, którą warto zwiedzić. Wjeżdżamy też do oddalonego o kilkaset metrów Domu na Wzgórzu, skąd rozpościera się ładny widok na pałacowe włości. W międzyczasie dzwoni Mariusz (który pojechał inną drogą) i melduje, że ślad trasy prowadzi przez nieprzejezdne chaszcze. Trzeba więc wracać po śladzie… a ten, cóż, wiedzie pod dość stromą górkę. Chwilę trzeba było się więc pomęczyć, a potem długim i przyjemnym asfaltem zjeżdżamy do wsi Makowice, pod kolejny pałacyk…

Tam też zjeżdżamy się z Mariuszem, którego poświęceniu zawdzięczamy ominięcie nieprzejezdnej części szlaku. Rowerowa R9-tka, spod pałacu doprowadzi nas aż na sam świdnicki rynek. Tam chwila dla fotoreporterów i po kilkunastu minutach meldujemy się przy świdnickim Kościele Pokoju. Robi niesamowite wrażenie, a że można go zwiedzać od środka… korzystamy z wybornej okazji.

Kościół Pokoju w Świdnicy

Świdnicka świątynia, jedna z trzech wybudowanych w następstwie traktatu westfalskiego, kończącego wojnę trzydziestoletnią robi imponujące wrażenie. Zbudowano ją w ciągu jednego roku, na planie krzyża greckiego, na drewnianym szkielecie wypełnionym masą z gliny i słomy. W środku znajdują wyjątkowej urody barokowe rzeźby i ornamenty… zupełnie zatem nie dziwi, że wpisano ten budynek na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Oto mała zajawka (wiemy, że zbyt krótka, zachęcamy – wybierzcie się tam koniecznie) z wnętrz…

Kolejny nasz przystanek na trasie, to Zamek Książ. Przebijamy się doń lokalnymi świdnickimi drogami, a na kawałek krajówki (DK 35 za Komorowem) wyskakujemy dosłownie na kilkaset metrów. Na szczęście nie ma dużego ruchu, jednak w teren, na polne i leśne drogi wracamy z przyjemnością (mimo, iż trochę na nich błota i kamieni jest). Po długim, acz niespecjalnie stromym podjeździe docieramy do szlaku wiodącego znad Jeziorka Daisy do Lubiechowa, a stąd już rzut beretem do Zamku Książ.

Ekipa

Natychmiast idzie zauważyć, że złagodzono obostrzenia, a i pogoda jest jakby bardziej zwiedzaniu sprzyjająca. Turystów sporo na szlakach pieszych, na punkcie widokowym może nie ma tłoku, ale też swoje trzeba odczekać. Gdy zjeżdżamy na dziedziniec zamkowy, już widać całą masę przyjeznych, korzystających z infrastruktury gastronomiczno – pamiątkarskiej. Przez moment rozważamy, że nie podejść pod sam zamek, ale okazuje się, że ta – do niedawna bezpłatna opcja – została obecnie obiletowana, i to konkretnie. Więc rezygnujemy, konstatując, że pewnie wkrótce też będzie się płacić za pamiątkową fotkę z miejsca widokowego.

… i Zamek Książ

Wyjeżdżamy zatem bez żalu, przyjemnym rowerowym szlakiem prowadzącym w kierunku Pelcznicy. Już w samej miejscowości spotyka nas niespodzianka… droga kończy się właściwie nigdzie… a skrupulatniej rzecz ujmując… za rok lub dwa będzie kończyła się w czyimś ogrodzie (lub na płocie). Szkoda, że taki szlak fajny rowerowy został zaniedbany. Z Pelcznicy szutrowymi, szerokimi na dwa auta drogami leśnymi uciekamy od cywilizacji i pojedziemy tak kilka kilometrów, mozolnie skrobiąc się coraz wyżej i wyżej, by wreszcie wyjechać na punkt widokowy przed Cisowem. I stąd już asfaltami śmigamy w kierunku Starych Bogaczowic.

W Starych Bogaczowicach czekają na nas dwie niespodzianki. Pierwsza: to czynna knajpka z dobrym jedzeniem. Czynna i oferująca jedzenie na miejscu! Siadamy w jeszcze lekko improwizowanym ogródku i już po chwili delektujemy się całkiem przyzwoitym obiadem. Najedzony rowerzysta to leniwy rowerzysta…. bardzo nie chce nam się jechać, ale do bazy w Wieściszowicom jeszcze trochę zostało. Ostatecznie więc ruszamy, w kierunku miejscowości Sędzisław. Jest ona o tyle istotna, że tam trzeba będzie podjąć decyzję, jak jechać dalej. Czy trasą krótszą i łatwiejszą, czy raczej… niekoniecznie. Zanim jednak tam dojedziemy – druga niespodzianka. Wzdłuż szosy bogaczowickiej ciągnie się koryto rzeczki Strzegomki, a na jej drugim brzegu widać lokalne drogi, takie, do jakich przywykliśmy na Dolnym Śląsku. Czyli szerokie na jedno auto, asfaltowe drożyny dojazdowe, które mogą stanowić idealną alternatywę dla ciut ruchliwej drogi głównej. Polecamy tam zjechać, jest dużo bezpieczniej, niż na szosie głównej.

W Sędzisławie przecinamy najpierw krajową drogę nr 5, potem rzekę Bóbr i… chwilę czekamy na Mariusza. Nie zauważa on jednak starego mostu, którym przeprawiliśmy się na drugą stronę Bobru…. a może zauważa, ale uznaje, że pojedzie najkrótszą drogą do mety… koniec końców zostajemy we trzech i hajda, ku Kamiennej Górze. Tylko 19 km i meta. Furda tam podjazdy, furda dłuższa trasa… ku przygodzie! Aha…

Pierwsze wątpliwości ogarniają nas, gdy trzeba przekraczać plac budowy drogi ekspresowej. Co prawda zakaz ruchu jest wyraźny tylko z jednej strony (“e, to nie będzie tak źle…” – tłumaczymy sobie), ale jakaś zadra gdzieś tam pozostaje. Gdy więc w Kamiennej Górze droga nagle skręca nam w kierunku jakiejś bazy paliwowej, i obok płotu prowadzi w górę pola, zaczyna się robić nerwowo. Choć oczywiście nikt tego wówczas przyznać nie chce…

Droga na Wielką Kopę

“Jest ślad – trzeba nim jechać” – jak mawia Norbiś. I co z tego, że jechać nie idzie? Plac budowy drogi S3 skutecznie zniszczył kawałek leśnej drogi (nawiasem mówiąc – oznaczonego szlaku turystycznego), a gdy wreszcie przebijamy się na jego drugą stronę, okazuje się, że namoczony przez deszcze dukt leśny dość szybko oznajmia nam, że jednak pod górkę ten kawałek to jednak lepiej będzie wejść, niż wjechać. Co, trochę niepyszni, czynimy. Cóż by to był jednak za wyjazd, gdyby nie było ani kawałka trasy “pchane”?

Jest ślad, trzeba nim jechać 🙂

W końcu jednak wbijamy do wiosku Raszów, u stóp Wielkiej Kopy. Tam, lekko już wymęczeni… podejmujemy drugą “złą” decyzję tego dnia (zakładając, że Jazda Dookoła, Po Szlaku, Który Przestał Istnieć była tą pierwszą – złą). Zamiast bowiem przed Mauzoleum Schaffgotschów skręcić na wiodący ku Wieściszowicom niebieski szlak rowerowy ruszamy żwawo pod górkę, na podjazd ku… “przełęczy”. Przynajmniej tak się nam wydaje – że przebijemy się na drugą stronę pasma Rudaw…. aha, akurat. Zamiast niespełna 5 kilometrów dojazdu do bazy, czeka nas kilkadziesiąt minut skrobania na… Wielką Kopę. Tak, dobrze czytacie – na czwarty, co do wysokości szczyt tego pasma górskiego. 871 m n.p.m.

Uff…

Zjazd z Wielkiej Kopy, w stronę Kolorowych Jeziorek jest szybki i… chwilami niebezpieczny. Było prowadzenie roweru pod górę, więc jest też sprowadzanie z górki. Na szczęście tylko króciuteńkie odcinki. Już o zachodzie słońca, w paskudnej zimnicy meldujemy się na kwaterze w Wieściszowicach. Za nami 83 km jazdy, 1772 metry pod górę.

Replika Fokkera Czerwonego Barona i my 🙂

Na koniec trasa. Ta dłuższa.