Moravský Žižkov - Bzenec, 75 km, ok. 717 m up.

Pyszne śniadanie z rana… jest po prostu pyszne. Zresztą knajpka w hotelu, w którym spaliśmy jest przednia, warunki znakomite, wszyscy dobrze wypoczęli… to dobrze, bo dziś będzie trochę bardziej pod górkę niż dotychczas. No ale… wszystko w swoim czasie.
Szpeimy rowery, rozkoszując się całkiem przyjemnie przygrzewającym słoneczkiem i gdy wszyscy są gotowi, ruszamy… zacząć rowerową przygodę od… wizyty w sklepie. Jakoś tak nie wiadomo dlaczego wszystkich dręczy pragnienie… no dobra, nie drążmy.
Na szczęście to Czechy, sklepy są otwarte (mimo, że mamy 1-go maja), toteż całkiem sprawnie idzie nam zaprowiantowanie się na nadchodzącą trasę. Sakramentalnie w końcu odzywa się Jędrzej („daleko jeszcze”)… i po kilkunastu minutach już mkniemy, wróć… wcale nie mkniemy, bo skoro to KBR, to zaczynamy dzień od podjazdu.
¯\_(ツ)_/¯
Ruszamy wczorajszym śladem w stronę Velkich Bilovic… ale tylko po to, by zaraz za miejscowością skręcić w lewo, pomiędzy wzgórza otaczających miasteczko winnic (no stąd w sumie bierze się sława tego miejsca). Jesienią, gdy jechaliśmy tym szlakiem jednak widoki były zdecydowanie lepsze. Wszak mamy póki co początek maja, więc winne krzewy dopiero zaczynają się zielenić. Jesienią, w okresie zbioru winogron było zielono, krzewy uginały się od kiści owoców, a wszędzie na trasie widniały tablice informujące, że tu, właśnie tu kupicie najlepszy w życiu burčak. Gdybyśmy mieli Wam rekomendować trasę – zdecydowanie bardziej warto jesienią.
Ale też ten odcinek, pomiędzy Velkimi Bilovicami, a Čejkovicami to najbardziej zjawiskowy fragment trasy. Mocno pofalowany, z pięknymi widokami rozpościerającymi się po jednej i drugiej stronie mało ruchliwej drogi, którą jedziemy. „Jedziemy” to słowo na wyrost. Wleczemy się spokojnie rozkoszując się otaczającym pięknem. Aż do jednej z przełęczy, gdzie czeka kawka, wino, ciacho i takie tam rzeczy…

Nie przesadzają te wszystkie internetowe zachęty, by na Morawy przyjechać rowerem. Oczywiście da się je zwiedzać inaczej, ale wówczas traci się sporo z ich uroku. Te wąskie, wręcz stworzone do rowerowania drogi, te znakomicie przygotowane szlaki. Knajpki (czasami urokliwe budki z miejscem biwakowym na przełeczy), czy restauracyjki… takie włoskie dolce far niente w pełnej krasie.
Gdy wjeżdżamy do Mutenic, przystajemy na kawce. Kawa i lody… jak domaga się ferajna. No dobrze, niech będzie, wszak restauracja jest na tyle przyjazna rowerzystom (przy drodze, ale rowery można mieć na oku), że schodzi nam tam prawie godzinka postoju. Lajcik.
Same Mutenice to jedno z tych miejsc, gdzie naprawdę warto przyjechać i się nie śpieszyć. Przepięknie zdobione elewacje domów i domeczków, w których aktualnie handluje się winem po prostu zachwycają. Raj dla fotografów. Mkniemy jednak dalej…

Milotice. Zamek w Miloticach jest w sumie głównym punktem (no, jednym z dwóch, ale o drugim za chwilę) naszej dzisiejszej wyprawy. Swój obecny kształt zawdzięcza barokowym architektom, którzy na zlecenie właścicieli przebudowali go znacząco w pierwszej połowie XVIII stulecia. Czas obszedł się z nim zdecydowanie łaskawie, zważywszy, że po 1945 roku mieściła się w nim najpierw szkoła dla oficerów wojsk radzieckich, a potem szkoła rolnicza. Wiemy, co takie PGR-y (które też tam planowano zlokalizować) z czasów komuny potrafiły w takimi zabytkami zrobić (a jak ktoś nie wie, to wystarczy pojechać na nasz Dolny Śląsk lub zajrzeć na profil do książki Hannibala Smoke „Zaginiony Dolny Śląsk)… tym bardziej cieszy, że Milotice się ostały tej niszczycielskiej zawierusze. Zachęcamy. Bardzo warto tam zajechać…

Ale zanim zamek… najpierw obiad. To jedna z zalet rowerowych Moraw… knajpki są praktycznie w każdej miejscowości, i choć może jedzenie nie zaskakuje, to też i nie rozczarowuje. No, może trochę długo tam czekaliśmy, ale… to nie maraton rowerowy, prawda? Aż tak nam się nie spieszy.
Ostatecznie jednak sama przerwa na obiad wychodzi nam średnio. Bo wszyscy mają nagle zbyt dużo czasu na przemyślenia / analizy i gdy okazuje się, że… następny (po zamku) punkt programu, czyli słynna barokowa kapliczka św. Barbary jest na szczycie całkiem sporej górki… ekipa wykrusza się i koniec końców na wzgórza nad Sviatoboricami rusza bardzo przerzedzona ekipa. A szkoda, bo jest co podziwiać…

Zjazd ze wzgórz do Kyjova, gdzie – jak donosi łączność telefoniczna z awangardą ekipy – są całkiem pyszne lody jest szybki i niezwykle przyjemny. Najpierw tymi lokalnymi, wąskimi drogami z powrotem do Svatoboric, a potem tą wspaniałą drogą rowerową poprowadzoną szlakiem kolejki do samej miejscowości. Na rynku ekipa dojada lody, wszyscy się zjechali, więc można ruszać na ślad. Do mety niedaleko. Przynajmniej w poziomie. Bo w pionie… to jeszcze trochę górek przed nami.
Sam wyjazd z Kyjova jest bardzo kijowy. Znaczy spory ruch, trasa wiedzie pod górkę, a czescy kierowcy są delikatnie mówiąc bardzo niecierpliwi i potrafią wyprzedzać / zajeżdżać drogę w sposób naprawdę groźny… te 2 km drogą nr 422 na Żadnovice ciągną się w nieskończoność. No ale w końcu odbijamy tak, jak szlak prowadzi, najpierw szutry, potem naprzemiennie asfalty i trochę terenu i tak dojeżdżamy do miasteczka Bzenec. Gdzie czeka kolacja, winko i wiadomo… długie nocne Polaków rozmowy. A że miejsce zacne, hotelik bardzo przyjemny, to i wieczór jest długi.
A jechaliśmy (mniej więcej) tak: