Kuchařovice - Mikulov na Moravě, 88 km, ok. 680 m up
Poranek jest… rześki. Popadało w nocy, ma też – wg prognoz – w ciągu dnia przejść front opadów przez całe Czechy, więc najpewniej sięgnie i nas. Zbieramy się do wyjazdu sprawnie, auta zostają przy pensjonacie… nic za parkowanie nie zapłacimy extra, bo ostatecznie, w ostatni dzień obkupimy się w winnicy u właścicielki. Ale… nie uprzedzajmy faktów.
Wyjazd z Kucharovic – pewnie za sprawą tego, iż jest sobota – nie jest jakiś uciążliwy. Owszem, trochę chodno, trochę pod górkę… ale wszyscy pełni wigoru ruszają w drogę bez ociągania. Rozpogadza się póki co powoli, a i Znojmo widać na horyzoncie. I gdy nagle mkniemy w dół ostrym zjazdem (WOW!) a miasteczko docelowe widać na wzgórzu… jakoś nikt nie zadaje głośno tego pytania. Kto tyczył tę trasę?!!!
Kilometrowy podjazd, z nachyleniem zahaczającym na kilkuset metrach o 20% skutecznie wypala ostatki niepotrzebnych substancji z organizmu. To już KaBeeRowa klasyka: zawsze z rana zaczynamy od podjazdu. A potem się zobaczy…
Ekipa rozciągnęła się na podjeździe, ale zbijamy się w grupę w miasteczku, trochę włócząc się po starówce. Nie marudzimy jednak, bo wg prognoz te opady, co to nadejdą mogą nas chwycić gdzieś około 14. A tak się składa, że wtedy planujemy dotrzeć do Jaroslavic, gdzie – wg naszych zwiadowców z jesieni – da się dobrze zjeść. I może przy okazji przeczekać deszcz. Ruszamy więc do Parku Narodowego Podyji.
No właśnie… przy planowaniu wypadu na Morawy zastanawialiśmy się, czy jechać tamtędy ponownie. Trasa, zwłaszcza jeden z leśnych podjazdów nie była łatwa… ostatecznie jednak walory widokowe przeważyły, tym bardziej, że zastosowaliśmy małą modyfikację. Ominęliśmy terenowe wertepy równolegle idącą szosą, a jak to zwykle bywa – drogi dla aut są dużo bardziej wypłaszczone, niż te dla rowerów. Może gdyby nie nocne ulewy… no w każdym razie przeważyła opcja asfaltowa. A na niej i tak było się co skrobać. Z Doliny Dyji do miejscowości Satov… lekko licząc 13 km podjazdu, średnio trzymającego 6-8%, a czasami wbijającego pod 23%. Tak że ten…
Za sprawą nadciągających chmur (deszcz, pamiętacie?) zachwycanie się widokami meandrującej w dole rzeki zeszło jakby na plan dalszy. Gdy przystanęliśmy zresztą na kawę w urokliwym barze nad jeziorkiem, w miejscowości Podmoli, to przygrzewające coraz bardziej słońce uśpiło naszą czujność. I gdy wreszcie przebiliśmy się do winnicy u stóp doliny Dyje… nie było innej opcji, niż skosztować po lampce lokalnego wina. Tym bardziej, że zaraz miał być ów – wspominany przez naszych ubiegłorocznych zwiadowców – podjazd pod Satov.
Miał być i był. W deszczu. Bo zaczęło padać…
Ta… zaczęło i… praktycznie zaraz przestało. Większość z nas przyjęła na siebie ten opad będąc w lesie, między drzewami, a że kurtki i spodnie ochronne mieliśmy pod ręką, to właściwie nikt specjalnie nie ucierpiał. Niektórzy zresztą jeszcze przed sztajfą zdążyli się rozebrać z nadmiaru warstw.
Z Satov do Jaroslavic czekał nas dwudziestoparokilometrowy zjazd (no prawie zjazd, ale nie bądźmy drobiazgowi). Przestało padać, droga obsychała w całkiem szybkim tempie i tylko te chmury… za nami i przed nami wprowadzały nas w lekki niepokój. A gdy ciemniejące niebo co i rusz zaczęło pękać za sprawą błyskawic… zrobiło się całkiem nerwowo. Czyżby miała się nam powtórzyć naddunajska hekatomba?
Jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi – faktycznie na skrzydłach burzy, bo trasa prowadziła w znacznej mierze w dół i z wiatrem wpadliśmy do Pensjonatu Podzámčí w Jaroslavicach i dosłownie, gdy ostatnia osoba z ekipy wprowadziła rower na dziedziniec – na powrót zaczęło padać. A właściwie to lunęło tak, że świata nie było widać. Zamówiliśmy obiad i rozkoszowaliśmy się faktem, że tym razem się udało.
Przerwa w jeździe była dość długa. Bo burza nie chciała odejść, a jak już odeszła, to zaraz pojawiła się kolejna. I tak zrobiła nam się 2h blisko przerwa. Długo. Długo za długo. Choć… bądźmy szczerzy – zapas czasu był jeszcze spory. I gdy wreszcie ruszyliśmy w trasę o 16, do przejechania zostało nam niespełna 40 km. Lajcik.
Tym bardziej, że praktycznie od razu wbijamy na rewelacyjne drogi rowerowe, którymi pojedziemy aż do samego (no prawie) Mikulova. Po deszczu jest dość chłodno, sporo wody na trasie, ale wszyscy zaopatrzeni w ochraniacze na buty, więc nikt nie narzeka. Droga sama ucieka, kolejne miejscowości za nami, a i niebo robi się jakoś bardziej przejrzyste. Klaruje się pogoda na następny dzień i to jest zdecydowanie najfajniejsza wiadomość dnia.
Gdy zaś na horyzoncie pojawia się słynny mikulovski zamek… i znaki równie sławnych morawskich winnic… cóż… to są najszybciej przejechane kilometry tego dnia. Wliczając ostatni – no jakżeby inaczej – podjazd do pensjonatu…