Poczdam… jesienią?

… czyli kto pojedzie na krótko, a kto będzie śmigał w zimówce?

Poczdam rowerem? Koniecznie!

Przymiarki, plany, covid i ... realizacja, czyli gdy marzec jest w październiku.

Krótki wstęp: inspirator wycieczki, Misza, rekomendował nam wyprawę rowerową Poczdam – Berlin jakoś tak późną jesienią 2019 roku. Cóż, to całe wieki, gdy się spojrzy, jak teraz wygląda świat. Ale opowiadał na tyle ciekawie, że powstał wtedy plan. A jak już jest plan… to kiedyś da się go wykonać. Może w marcu 2020? Aha, tak to miało wyglądać…

Ale… niestety, jak wszyscy wiemy, z początkiem 2020 roku ludzkości (dobra, to pewne, że zaczął się wcześniej, ale jeszcze w lutym nie było wiadome, jak to się rozwinie) przydarzył się covid, toteż nasze plany na wypad rowerowy do Poczdamu i Berlina przyszło nam odłożyć. Najpierw o rok, a potem… o kolejne pół roku. Cały czas opierając planowany wypad o nadzieję, że… jakoś to będzie. Jeszcze z początkiem września, gdy rezerwowaliśmy hotel w Berlinie, patrzyliśmy z obawami na doniesienia prasowe dotyczące zarażeń. Możliwość odwołania rezerwacji była zresztą jednym z głównym warunków (choć nie najtrudniejszych), który musiał spełnić hotel. W końcu jednak… się udało. I o tym jest ten tekst…

Wir fahren, fahren, fahren... auf der Autobahn.

Na starcie 🙂

Autobahn, stary kawałek Kraftwerk, idealnie nadaje się do zobrazowania dojazdu w Kórnika do Poczdamu. Szybko, szybciej… monotonnie, ot, 3h jazdy autostradami Polski i Niemiec, i jesteśmy na miejscu. Wygodnie, bez problemu. Wcześniej dogadaliśmy się z recepcją widocznego na powyższym zdjęciu hotelu i auta zostawiamy na ichnim podziemnym parkingu. Za jedyne 12 ojro… za sztukę.

Październikowy poranek, nad jeziorem jest, by tak rzec… rześki. Całe pięć stopni (co oczywiście nie przeszkadza Miszy jechać w krótkich spodenkach) więc ekipa obatuchana jest tak, jakby miała przed sobą jakiś syberyjski trip. No ale kto w październiku nie jeździł w zimówce, ten nie wie, co to poświęcenie. Stajemy więc do pamiątkowej fotki i ruszamy wg wyznaczonego śladu, wzdłuż Templiner See. Ścieżka wije się przy nadbrzeżu, mimo wczesnej pory i raczej chłodnej aury – spotykamy bardzo wielu spacerowiczów i biegaczy. Po około 4 kilometrach docieramy do miasta, przecinamy zachodnią jego część i wjeżdżamy w pełen zabytków kwartał Poczdamu.  

Pałac Sanssouci

Pałace, pałacyki, i dla odmiany... pałace.

Pod “nowym pałacem” (a tak, tak, w Poczdamie majątek Sanssouci to dwa pałace, “stary i nowy”) spędzamy dłuższą chwilkę, tradycyjnie poświęcając ją na “focenie”, po czym nieśpiesznie udajemy się ku głównej atrakcji majątku Hohenzollernów. Od razu też zauważamy różnicę… przybywa turystów, pojawiają się zakazy jazdy na rowerze… słowem… główny punkt naszej wizyty w podberlińskim mieście zdecydowanie dziś nie chce być przez nas obejrzanym. Trochę więc zawiedzeni wracamy więc na trasę, z mocnym jednak postanowieniem, że trzeba tu będzie jeszcze wrócić. Bo o ile poruszanie się po Poczdamie na rowerze jest zdecydowanie warte polecenia, to już zwiedzanie majątku Sanssouci niespecjalnie z tym rowerem konweniuje. Tzn… jeśli jedzie się bez sakw, na lekko i można rower bez bagażu pozostawić przypięty w licznych przeznaczonych do tego miejscach… to nie ma problemu. Ale nasze osakwione pojazdy zostawiać tak same, na łaskę i niełaskę rodzaju ludzkiego. No wolimy jednak nie…

KBR w parku pałacu Cecilienhof

Między zabytkami Sanssouci a kolejnym naszym punktem podróży, pałacem Cecilienhof (zaplanowaliśmy sobie tam postój z piciem kawy włącznie)… jest jeszcze kilka miejsc, które są warte odwiedzenia. Większość ekipy przemyka właściwie bez zwalniania przez Alexandrovkę, osiedle zabytkowych rosyjskich domów, wybudowanych w pierwszej połowie XIX wieku dla rosyjskich żołnierzy pojmanych w czasie kampanii napoleońskiej przez wojska pruskie. A szkoda, bo dzielnica robi wrażenie. Warto się tam zatrzymać na dłużej…

Zwiedzający Aleksandrovkę omijają za to Belweder na wzgórzu Pfingstberg… ostatecznie jednak zjeżdżamy się przy pałacu Cecylii, księżniczki Meklemburgii i Schwerina. Przed pałacem witają nas flagi trzech mocarstw.. nieprzypadkowo, wszak właśnie w tym miejscu obradowali zwycięzcy II wojny światowej: Truman, Churchill i Stalin. My zamierzamy tu wypić kawę… Na bogato.

Niestety między “zamierzamy” a pijemy staje na baczność słynny niemiecki dryl. Wejść z rowerami na dziedziniec restauracji nie wolno. Trzeba je pozostawić na przypałacowym parkingu rowerowym (fakt, że całkiem sporym)… skutkiem czego zbiorowe picie kawy przeradza się w picie kawy w sposób wymienny. Niby bezpiecznie, niby jest ochrona… ale jakoś tak niechętnie chcemy pozostawić rowery z dala od naszych troskliwych oczu…

Być jak Tom Hanks...

Placki, kawusie… rozbestwiło się towarzystwo, a tu jechać trzeba! Wychodzi słońce (miła odmiana po lekko chłodnym poranku, i minimalnie deszczowym przedpołudniu) i od razu jedzie się raźniej. Mimo sporej ilości zabytków dookoła zmierzamy już prosto do Mostu Szpiegów… 

Glienicker Brücke, bo o nim mowa, to dawny most graniczny łączący nad Hawelą Berlin Zachodni ze wschodnioniemieckim wówczas Poczdamem. Właśnie tam KGB i CIA wymieniało ujętych szpiegów (m.in. polskiego agenta Mariana Zacharskiego). w 2015 roku Spielberg nakręcił o tym film… a my meldujemy się na Moście po niezwykle przyjemnym rajdzie wzdłuż Jungfernsee. 

My i Most Szpiegów

#kolarstwo_romantyczne

Krótka sesja zdjęciowa, i ruszamy na drugą stronę Haweli. Od razu zjeżdżamy też w teren, na gruntowe alejki najpierw Glienicker Park, a potem lasu Grunewald. Ten odcinek wycieczki przypomina trochę jazdę wzdłuż naszego jeziora… albo raczej wokół poznańskiej Rusałki,  aczkolwiek… jak na Niemców przystało, jest taki z 4 razy dłuższy 😀 Wiadomo, u nich wszystko jest wieksze, dłuższe i lepsze.  

Meandrując sobie wzdłuż brzegi Haweli, objeżdżając kolejną z jej zatoczek robimy się, mówiąc wprost… głodni. Niektórym marzy się kawa, innym piwo, jeszcze innym schnitzel…. albo inna kartoffel suppe. Mówisz – masz! Kuszeni z jednej z restauracji przez kelnera (gut bier, komm, komm…) odmawiamy, ale przy kolejnym postoju już nie mamy serca i ulegamy. I… cóż za miła niespodzianka. Kelner mówi po polsku, a gdy zamawiamy piwo delikatnie ostrzega: “ale wiecie, że tutaj ‘małe’ piwo to tak naprawdę 0,5l?”

Rozsiadamy się i delektujemy kolarstwem romantycznym…

Odrobina widoków z trasy...

Spandau, Nike, Brama... czyli Berlin w pigułce...

W końcu wyruszamy w kierunku Spandau, bo tamtejsza twierdza jest objęta programem wycieczki, a czas ucieka. Całkowicie przypadkowo (bo nikt tego nie planował wszak) trasa biegnie asfaltową, wyłączoną z ruchu ulicą, po której śmigają szoszowi Niemcy. Chłopakom z KBR-u niewiele trzeba, nie będzie Niemiec nas bezkarnie wyprzedzał na takiej prostej drodze, co z tego, że mamy sakwy… DZIDAAAAA!!! Mkniemy, aż elektrykom odcina zasilanie. Fantazja…

Twierdza Spandau prezentuje się całkiem całkiem. Dojazd do niej jednak, to przebijanie się przez dość ruchliwą drogę (co przy 24 osobach na rowerach i bardzo krótkiej zmianie świateł na przejściu odbywać się musi na raty), w końcu jednak meldujemy się pod przedostatnim punktem naszej wycieczki. Co prawda w planach mamy jeszcze pałac Charlottenburg, ale… przemkniemy świetnymi ścieżkami wzdłuż Haweli i nawet nie zauważamy, jak wjeżdżamy na trasę przy Sprewie. 

My i Spandau

Sprewa skręca na północ, a my wzdłuż Landwehrkanal, odbijając lekko na południe mkniemy w kierunku Bramy Brandenburskiej. Na ścieżkach w Tiergarten pełno spacerowiczów, rowerzystów i biegaczy, więc drużyna wyraźnie zwalnia i delektuje się jazdą. Gdy nawigacje doprowadzają nas do Hofjägeralle, szerokiej dwupasmówki prowadzącej w kierunku Großer Stern, centralnego placu w parku Tiergarten, której nie da się tak z marszu sforsować… właściwie bez żadnych protestów nadkładamy kawałek drogi i jedziemy pod pomnik Nike, stojący na Kolumnie Zwycięstwa, upamiętniającej wygraną Prus w wojnach z Danią, Austrią i Francją w XIX stuleciu. Chwila na słitfocie musi być. Można by się jeszcze wskrobać na szczyt kolumny, skąd rozpościera się podobno piękny widok na Berlin, ale… perspektywa stania w dość długiej kolejce do wejścia bardzo szybko przegrywa z rysującym się całkiem przyjemnym wieczorkiem integracyjnym. Ruszamy dalej…

Ostatnie kilometry trasy to już żaden lans, tylko lawirowanie po ulicach pełnych turystów. Wbijamy pod Bramę Brandenburską, robimy pamiątkowe zdjęcie i wkrótce potem meldujemy się w hotelu. Wbrew oczekiwaniom, nie ma żadnego problemu z kwestiami obostrzeń, nikt nie żąda okazania paszportów covidowych, czy innych kwestii. A wieczór? Na wieczór nałożono embargo informacyjne 😉

Berlin zdobyty! Po raz drugi... 🙂

Trasa naszej wycieczki tego dnia wyglądała tak: