Na początek wyjaśnienie: to nie był wyjazd KBR-u, bo Bractwo w maju 2015 roku jeszcze nie istniało. Ale już znaliśmy się z Jędrzejem… mieliśmy już nawet niejedną trasę wspólnie przejechaną. Fakt, że po okolicy, ale zawsze. Znajomość z Jarkiem szczegółowo opisał onże w… opowieści o pierwszej, północnej części Wielkopolskiego Szlaku św. Jakuba, którym pojechał już świeżo powstały KBR. A widoczny na zdjęciu powyżej, cały na czarno, to Witek. Wyjazd ten był jednym z elementów, które potem skrystalizowały się w Kórnickie Bractwo Rowerowe. Ale to już inna historia. Wróćmy zatem to opowieści…
Plan. Zawsze na początku jest jakiś plan. Nasz był taki, że zachciało nam się pojechać na rowerach na szlaki św. Jakuba. Słynne Camino de Santiago, prowadzące w sumie przez całą Europę w kierunku Santiago de Compostela w Hiszpanii. Z uwagi na różne obowiązki, możliwości czasowe itp. rzeczy na pierwszy ogień poszedł Nadwarciański Szlak św. Jakuba, prowadzący przez Wielkopolskę, oryginalnie mający długość 108 km. Jednak jego trasę ciut zmodyfikowaliśmy, chcąc przy okazji odwiedzić i zobaczyć różne ciekawe miejsca, wskutek czego w sumie wyszło trochę więcej kilometrów, niż faktycznie liczy oficjalny szlak. Podzieliliśmy też naszą wyprawę na dwa dni, tak, aby jechać bez napinki, ze zwiedzaniem, foceniem i obyczajnym spędzaniem czasu w miłym towarzystwie.
Zatem – ruszamy w sobotę rano, spod pocysterskiego klasztoru w Lądzie k. Słupcy, gdzie ów Szlak Jakubowy się zaczyna. Chłopaki z dywizji leszczyńskiej (no, takie miano nadadzą sobie za rok) dzień wcześniej dzielnie pokonali trasę z Mosiny do Kórnika (coś mówili, że było pod górkę, ale kto by im tam wierzył, przecież Wielkopolska jest płaska jak stół). Ruszamy… oczywiście pod górkę (klasztor położony jest w niecce Doliny Warty, żeby zeń wyjechać to kawałek podjazdu trzeba zaliczyć). Dodatkowo wieje niestety jak diabli, i to akurat prosto w twarz (co dopiero w czasach KBRu zostanie zidentyfikowane, iż odpowiedzialnym za ten wmordewind jest tradycyjnie Jędrzej). Uff.. lekko nie będzie. Jedziemy jednak na most zrobić fotki z widokiem na klasztor i Wartę, ale samej rzeki nie przekraczamy.
Na moście, gdy okazuje się, że zawracamy (na przekór Szlakowi, bo tenże prowadzi po południowej stronie Warty) do Ciążenia, Jarek, co prawda nieśmiało, ale pyta uśmiechnięty, czy to już koniec? Nie, nic z tego, jedziemy północnym brzegiem rzeki, niespecjalnie ruchliwą drogą do pobliskiej miejscowości, by zobaczyć pałac biskupi, w którym mieści się jedna z największych kolekcji pism masońskich w Polsce. Masońskich? A, wrócimy jeszcze do tematu…
Okazuje się, że do samego pałacu nie wchodzimy – zamknięte (też wrócimy do tematu jeszcze tego dnia). Rzut oka na nadwarciańskie łąki…, ha! tamtędy pojedziemy już wkrótce, jak tylko przekroczymy Wartę z pomocą lokalnego promu. Przewoźnik patrzy na nas dziwnie, widząc osakwione rowery… kręci głową i twierdzi, że po drugiej stronie czekają nas “takie piochy, że traktory nie dają rady…”. Oj, se myślę – próbuje mi zniechęcić wycieczkowiczów. Spadajmy stąd…
Druga strona Warty – już tym razem faktycznie po Szlaku św. Jakuba wcale nie jest (aż) taka piaszczysta. Owszem, trzeba uważać – zwłaszcza Skfar, który jednak okazuje się, że jedzie na zbyt cienkich oponach, ale generalnie jest pięknie. Widokowo. Cisza. Śpiew ptaków. Szum wiatru. Cykanie świerszczy. Brak cywilizacji. Idealna pogoda. Czego chcieć więcej?
Gdzieś tam, pośrodku niczego robimy postój, z offroadów na asfalt wyjedziemy bowiem dopiero przed samymi Pyzdrami. Jedziemy dość spokojnie, wszak nie dla średniej wybraliśmy właśnie taką drogę. Niewątpliwie zaletą jazdy po bezdrożach jest mniejsza uciążliwość jazdy pod wiatr. Mijamy pobliskie wioski, z daleka wyglądające jakby je ktoś przeniósł do Wielkopolski z Podlasia… I gdy w końcu docieramy do wspomnianych Pyzdr, w pierwszej kolejności oglądamy panoramę miasta zza rzeki. Dopiero potem objeżdżamy rynek i miasteczko (w życiu bym nie powiedział, że to powiatowej jest) w poszukiwaniu jakiegoś obiadu. Słabo nam idą poszukiwania. A już słońce wysoko, zdałoby się stanąć na konkretniejszy popas.
Jako się rzekło – kiepsko z knajpkami, toteż ostatecznie lądujemy na pobliskim Orlenie, gdzie wcinamy po hot-dogu i wracamy na wyznaczoną trasę. Jadąc wzdłuż Nadwarciańskiego Parku Krajobrazowego, jednak tym razem na północnym brzegu rzeki docieramy w końcu do Miłosławia. Wiatr nas ostro wymęczy podczas tego odcinka, przystajemy jednak tylko na chwilę (pamiątkowe foty), bo naszym celem jest pobliska Winna Góra.
Winnogórski pałac Jana Henryka Dąbrowskiego, tak, tego DĄBROWSKIEGO, jak zwykle (bo my, kórniczanie byliśmy tu już kilka razy rowerami, zawsze z tym samym skutkiem) zastajemy zamknięty. Za to udaje nam się, (jest chyba akurat przed / po jakimś ślubie) zobaczyć wnętrze przypałacowego, późnobarokowego kościoła, gdzie znajduje się grób słynnego Generała. I tak, drugi raz tego dnia ocieramy się o masoński blichtr tych ziem. Wszak Jan Henryk Dąbrowski był jednym z ważniejszych członków Loży w tamtych czasach (tak, były takie czasy, gdy słowo “mason” nie było obelgą).
Wracamy następnie do Miłosławia, gdzie na rynku robimy sobie przerwę na lody. I obowiązkowe fotki. Co ciekawe – patronem tego kościoła – jak przystało na Szlak, którym jedziemy – jest św. Jakub. Na wyjeździe z miasta przystajemy jeszcze na chwilę pod ładnym pałacem Mielżyńskich: niestety mieści się w nim dziś szkoła i jakieś instytucje, więc wizerunkowo to szału nie ma. I – tym razem z wiatrem (jeden z niewielu takich odcinków tego dnia) docieramy na prom w Czeszewie.
We wspomnianej wiosce pływa jeden z trzech promów dostępnych w okolicy (a wliczając ten w Ciążeniu – jeden z czterech). Specyficzny, bo utrzymywany przez Nadleśnictwo Jarocin… transport nim umożliwia przeprawę na tereny o dużej wartości przyrodniczej (zresztą samo nadleśnictwo sprokurowało na południowym brzegu Warty ścieżkę dydaktyczną). Na szczęście, gdy docieramy na nadbrzeże nie musimy czekać – łajba praktycznie od razu przypływa i przeprawia nas na drugi brzeg, po czym ruszamy na… najpiękniejszą część trasy. Co prawda to nie szlak jakubowy (pisaliśmy, że ciut modyfikujemy trasę, prawda?), a Nadwarciański Szlak Rowerowy, ale patrząc na te widoki aż się dusza w człowieku raduje…
Szutrowymi drogami, wałami nad Wartą, polnymi ścieżkami jedziemy tak kilkanaście kilometrów. Mijamy kolejne przysiółki, skryte wśród łąk (jakby się czas ongiś zatrzymał) aż w końcu na horyzoncie pojawia się Śmiełów. I dobrze, bo zdecydowanie czas już na kawę i ciacho. Pamiętacie? Miało być bez napinki, obyczajne spędzanie czasu na rowerze w miłym towarzystwie… no to teraz koniecznie trzeba dać wyraz owym założeniom…
Niestety – pałac i kawiarnia zamknięte. Pałac – bo jesteśmy po 16, a do tej godziny jest on czynny w soboty, a kawiarnia… nie wiadomo dlaczego. Nici z kawy. Dojadamy resztę prowiantu i teraz czeka nas najwyższy podjazd tego dnia. Górka przed Żerkowem, skąd rozpościera się piękny widok na nadwarciańską dolinę, kościół w Brzostkowie i śmiełowski majątek. Wjeżdżamy tam tylko we dwójkę – reszta ekipy robi sobie na dole przerwę na papierosa. Ech, sportowcy…
To już ostatni punkt programu, na miejsce noclegowe mamy ciut ponad 10 km, więc ruszamy do Hermanowa. Po drodze jeszcze przystajemy w Wolicy Koziej, gdzie w lesie, choć na wzgórzu, pobudowano wieżę widokową, ale zapomniano, że drzewa rosną i … potrafią zasłonić widok. Miłym zaskoczenie okazuje się fakt, że wieża stoi jak stała, ale drzewa oraz gałęzie przycięto jednak i dzięki temu widok na okolicę jest całkiem całkiem… Maszerujemy na szczyt i podziwiamy panoramę nadwarciańskiej pradoliny i zachodzące zań słońce. Jeszcze tylko 2 km i meta…