
Nocleg w Hermanowie, k. Nowego Miasta, wypadający mniej więcej w połowie oryginalnego szlaku ze wszech miar wart jest polecenia. Choć dlatego, by zakosztować tego urokliwego skrawka rzeczywistości pozbawionej nachalnej cywilizacji.

Ranek nad Wartą nawet dla mnie, nawykłego do mojej wiejskiej ciszy był niesamowity. Totalny spokój, zerowy wiatr, rżenie koni w pobliskiej stajni. Wszystko to jakby z kart powieści:

„A nade wszystko koń polski był na zagrodzie szlacheckiej podmiotem, nie zaś przedmiotem życia. Z cnót kardynalnych polskich i ziemiańskich – szabli, mocnej głowy i rączego wierzchowca – ta ostatnia była równie ważna, co dwie pozostałe. Co też, niestety, rodziło pytanie, cóż pozostanie z Rzeczypospolitej i Polaków wtedy, kiedy ich konie i szable przestaną bić wrogów na bitewnych polach? Chyba tylko picie i wspominanie dawnych zwycięstw… Takich właśnie koni potrzebował pan stolnikowic.”
[Jacek Komuda: Samozwaniec]
I takie konie były w Hermanowie. Poszedłem więc przed wyjazdem na spacer i nawet przez moment miałem taką myśl, by się stamtąd nie ruszać już nigdy [taka wielkopolska wersja hasła „rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady]. Ale na szczęście myśl ta szybko minęła, zjedliśmy śniadanie i hajda w drogę.

Pierwszy przystanek zaliczamy zaraz po kilku kilometrach, w Nowym Mieście n/Wartą. Chłopaki chcieli kupić wodę, a mi w to graj, bo ciągle nie było czasu na obejrzenie kościoła pw. Św. Trójcy, pięknej murowanej, gotyckiej i orientowanej świątyni z XV stulecia. Akurat było przed mszą, więc i zajrzeć do środka się dało i zrobić zdjęcie bez tłumu ludzi. Ruszyliśmy w trasę… przy akompaniamencie skrzypienia dochodzącego z roweru Skfara – ustalić za bardzo nie szło, co hałasuje, więc ten dźwięk miał już nam towarzyszyć do końca trasy jakubowej.

Po minięciu DK5 zjeżdżamy na szutry i wały – offroadami, którymi prowadzi jednocześnie Szlak św. Jakuba i NSR jedziemy aż do Gogolewa. Po drodze chłonąc piękne widoki, zaliczając (no – ja i Jędrzej nie, ale chłopaki z Leszna i owszem) gminę Krzykosy na rowerach (wszak wystarczyło ino przejechać rowerem na drugą stronę Warty przez most w Solcu). Wyborne tereny na rower…

Jedzie się super, wieje jakby mniej, piachów jakby jeszcze mniej… bosko. Nawierzchnia wałów jest na tym odcinku w miarę równa i niespecjalnie wymagająca. Wiosna ubiera okolicę w cudne kolory. Aż chce się jechać tak w nieskończoność. I… nagle zonk! W Gogolewie natykamy się na dwóch sakwiarzy z Warszawy, którzy zamierzają przejechać cały wschodni odcinek NSR-u. Mówią, że monotonnie… kurde, a czego się spodziewali? Dyskotek? Podjazdów? Jadą wzdłuż rzeki. Malowniczo meandrującej, ale jednak nizinnej rzeki…

Właśnie we wspomnianym wyżej Gogolewie żegnamy się z Nadwarciańskim Szlakiem Rowerowym i Wartą. Jakubowy skręca bowiem w stronę Książa Wlkp. Odjeżdżamy trochę z żalem, ale… asfaltowe drogi stanowią miłą odmianę po wertepach ostatnich kilkudziesięciu kilomentrów. Jedziemy, jest ciepło, niedziela, w zasłużonym wielkopolskim miasteczku maldujemy się akurat po mszy… i załapujemy się na oglądanie lokalnego kościółka. Chwila na popas w rynku, gdzie wcinamy ciacha i uzupełniamy wodę. Do celu zostało nam pewnie z 30 km. Następny postój to Dolsk.

Chwilę pod kościołem wykorzystujemy na foty, a potem zjeżdżamy polansić się na promenadzie i molo. Lokalsi znad butelek z piwem patrzą na nas dziwnie, więc specjalnie nie marudzimy, tylko dalej… ku Lubiniowi.

Z Dolska droga prowadzi w kierunku Łagowa. Najpierw więc odrobina asfaltu…, a potem niestety znowu piachy. Przydałoby się, żeby – skoro to tereny na których nie brakuje aktywnych rowerzystów – gmina zadbała o nawierzchnię. Bo otoczenie faktycznie się zmienia – natykamy się na coraz większe grupy spacerowiczów / rowerzystów. Niektórzy prowadzą rowery… najwyraźniej piaszczysta nawierzchnia nie tylko dla osakwionych rowerów nie jest idealnym rozwiązaniem. Dodatkowo przez Łagowem zaczynają się delikatne podjazdy. Czekając tam na chłopaków robię foty twórczości, której nie sposób odmówić poczucia humoru 🙂

A potem w oddali pojawia się Lubiń. Widać wieże klasztoru z daleka, wyłania się zza traw i zbóż, i na ten widok jakby we wszystkich wstępują nowe siły. Wiatr w twarz już nie przeszkadza, wjeżdżamy do miejscowości pojedynczo, bo każdy chce sobie cyknąć pamiątkowe „foto”. Kościół zastajemy otwarty… wow! Robi wrażenie.
Znajduje się tam m.in. tablica nagrobna księcia Władysława Laskonogiego. Ponoć został tam pochowany, choć tablica znajduje się w ścianie i raczej nie kryje zwłok syna Mieszka Starego. Gdzie dokładnie leży – tego nikt nie wie.

W Lubiniu żegnamy się z kolegami z Leszna i na kołach, jak przystało na udany wyjazd wracamy do domu. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym gdzieś po drodze nie wstąpił: zajeżdżamy do Cichowa, z odwiedzinami do Pana Tadeusza.

„Śród takich pól przed laty, nad brzegiem ruczaju,
Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju,
Stał dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany;
Świeciły się z daleka pobielane ściany…”
Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju,
Stał dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany;
Świeciły się z daleka pobielane ściany…”
I to już koniec. A potem powstał KBR i w kolejne trasy wybraliśmy się już jako Bractwo.
