Morawy, dzień I.

Na starym mieście w Znojmo... czekamy na start 🙂

Znojmo - Mikulov, 90 km, około 700 m. podjazdów.

Rano we czwartek pierwsza trasa, blisko 90 km do Mikulova. Normalnie to jest jakieś pięćdziesiąt, ale my jedziemy… jak przystało na hasło „ku przygodzie” – w przeciwną stronę. Zaczynamy bowiem od włóczenia się po Parku Narodowym Podyji… leżącym na zachód od miasta naszego pierwszego noclegu. Początek, jak to początek – mało ciekawy… trochę błądzenia w Znojmo, bo trzeba auto na parkingu zostawić, a że potem wyjazd z miasta jest wyjazdem z miasta, to i szału nie ma. Kto jedno miasto jechał, zna temat. Po kilku km pniemy się już pod górkę, ku wsi Hradiště. Tam wbijamy na terenową dróżkę, prowadzącą najpierw skrajem pola, a potem lasu, by już między drzewami wjechać na siodło między szczytami Nad Zlatym Kopcem i Nad Kralovym Stolcem. Wjeżdżamy z poziomu Granicznego Potoku, więc różnica wzniesień to prawie 100 metrów na 3 km. Nie jest super ciężko, ale za to widokowo – petarda. Zresztą, to nie koniec… bo gdy szybkim zjazdem spadamy w kierunku kolejnej malowniczej dolinki – Masovickiego Potoku, to zaraz przyjdzie nam się piąć w kierunku kolejnego szczytu (Klinka). Łapiemy przewyższenia i zadyszkę, bo te kilkanaście % w terenie to klasyczny wypalacz cukru z krwi 😊 Ale w ten sposób, po około 15 km trasy mamy zaliczone ponad połowę podjazdów na ten dzień. 440 metrów npm robi swoje… przystajemy na moment nad małym jeziorkiem przy wiosce Podmoli, trochę licząc na kawkę w zachęcająco wyglądającej przystani… nic z tego. „Otworzymy, kiedy będziemy”… no najwyraźniej jeszcze (albo już) ich nie ma… Przerwę jednak każdy wykorzystuje skrupulatnie, by zdjąć z siebie nadmiar odzieży – dotychczasowa amplituda trasy zrobiła swoje. Czeka nas teraz długi i przyjemny, ale jednak nie za szybki (zaraz się okaże, dlaczego) zjazd w dolinę rzeki Dyji. Czemu nie szybki?…

Bo widoki to petarda. Nie dość, że Dyja w tym miejscu niezwykle malowniczo meandruje, to jeszcze – za sprawą okolicznych wzgórz – ma się wrażenie, że cały kanion to zupełnie dzikie i zapomniane przez człowieka miejsce. Tak więc najpierw nie da się jechać (szybko), bo widoczki. Potem… nagle na szlaku pojawia się winnica, CZYNNA winnica, gdzie po prostu żal nie skosztować tego morawskiego napoju bogów. No a potem… potem kilkadziesiąt metrów sprowadzamy rowery, bo zjazd ze wzgórza jest taki bardziej pod fulla niż gravela… ilość wielkich i niespecjalnie współpracujących kamlotów na trasie jest taka, że nie ma co ryzykować. Tak po prawdzie to super nieprzyjemnie jest na odcinku może 20-30 metrów, potem już idzie jechać, co zresztą czynimy, w końcu zjeżdżając ku… zawieszonemu na linach mostkowi przez Dyję. Polecamy, jazda po moście wiszącym na rowerze to doznanie same w sobie. Pro-tip: w winnicy (tej, którą minęliśmy właśnie) można spokojnie wypić po lampce wina. Dlaczego? Ano bo zaraz za rzeką czeka na nas podjazd pod Satov. Całkiem wymagający podjazd, bo trzymający na kilkuset metrach między 14 a 25%. Jak już złapiemy oddech na szczycie, to znowu można zacząć mknąć w dół…

Kolejne 20 km naszej trasy jest łatwe, miłe i przyjemne, bo wiedzie doliną Duńskiego (Daniž) Potoku. Doprowadzi nas on aż do miasteczka Jarosławice, gdzie – trzymając się śladu – zjeżdżamy z asfaltu na szutrową ścieżkę i jedziemy w kierunku zamku na wzgórzu. To nie jest najmądrzejsza decyzja (ale jest ślad, trzeba nim jechać, prawda?), bo do zamku da się dojechać z innej strony (z miejscowości). My jednak musimy zrobić sobie trudniej i dlatego też trochę kluczymy między winnicami, przemykamy chyłkiem przez zamknięte (na szczęście jedynie na skobel) ogrodzenia i bramy… by w końcu dotrzeć pod zamek, gdzie Misza… ukręca korbę. Oj, wszystko wskazuje na to, że nie będzie to lekki wyjazd…

23% XD

No więc póki co jest tak. Michał wydobywa z sakwy różne ciekawe klucze, które na wyjazd zabrał ze sobą i wśród nich jest też ten najbardziej potrzebny. Klucz do korby. Szkopuł w tym, że trzeba jakoś ten „przekręcony” pedał zdjąć, a póki co ekipa zajmuje się wszystkim innym. Czyli robi zdjęcia, klika serduszka na insta, czy wcina batoniki albo inne kanapki. W końcu jednak zaczyna się współpraca. Ktoś z ruin zamku przynosi kawałek cegły (nie, zamek się bardziej od tego nie zawalił). Ktoś zabiera się za trzymanie roweru. Ktoś uderza kamieniem. Pozostali dają dobre rady… Minuty mijają. Jebs-jebs… walimy w rower i nic. Tylko Misza dalej jest taki spokojny i łagodnie uśmiechnięty. Kolejne uderzenia (nie, żebyśmy tracili cierpliwość) i… wreszcie sukces. Pedał spada na trawę, uff. Skręcenie całości to już bułka z masłem, choć Misza do końca wyjazdu pojedzie zachowawczo. Czyli na końcu.

Ale skoro korba zrobiona (a nowa zamówiona, choć niestety do paczkomatu w Polsce), to zjeżdżamy do Jarosławic. Przyda się zaopatrzyć w wodę, a przy okazji… może coś zjemy? Otóż to pierwsze i owszem. A jedzenie? Pierwszy dostępny w centrum lokal to klasyczna mordownia. Anemicznie wycierająca kufel „Szefowa” na początku nie rozumie pytania o jedzenie, a potem, jak już rozumie… to znacząco wzrusza ramionami. Towarzystwo w lokalu lekko milknie na taki gest chyba właścicielki… a że nam zupa piwna nie w smak, to ewakuujemy się stamtąd rug-cug. Zwłaszcza, że od stolika w kącie podnosi się podpity jegomość i wyraźnie zmierza w naszą stronę.

Ano, jegomość (z fryzurą a’la czeski piłkarz) faktycznie zmierza ku nam. Hm, i tu niespodzianka. Mimo wczesnej pory i wyraźnego stanu po spożyciu zachowuje się przyjaźnie i prowadzi nas ku innej, skrytej gdzieś w podcieniach zabytkowego domu knajpce, zachwalając (na ile może zrozumiale mówić), że „tam dobre jídlo”. Skoro dobre, to spróbujemy… bo i pora obiadowa, słońce grzeje niemiłosiernie, a atrakcje z miszową korbą dodatkowo wyssały nam energię do dalszej jazdy. Wbijamy na dziedziniec… pełen elektrycznych rowerów. Siedzący przy stolikach Czesi popijają piwko i z lekkim niedowierzaniem patrzą na nasze pozbawione baterii gravele. Zamawiamy kolarskie żarcie, czyli głównie makarony, do tego obowiązkowo kawa… ha!

Na zamku Jaroslavice

Ponad połowa trasy za nami, robi się popołudnie, czas ruszać. Pozostałą część trasy pojedziemy… a tak, wzdłuż rzeki Dyji, niejako wzdłuż granicy z Austrią. Lubiące XX wieczną historię osoby z pewnością docenią ten fragment, bo szlak biegnie w większości po znakomicie przygotowanej do jazdy drodze rowerowej wiodącej wzdłuż pozostałości pasu umocnień żelaznej kurtyny. Bunkry, zasieki, zapory i jeszcze więcej bunkrów… nic tylko focić. A oprócz tego robi się płasko i ani się obejrzeliśmy, gdy przed nami wyrasta położony na wzgórzu Mikulov. Wjeżdżamy do miasta, w wynajętym lokalu czeka na nas zapas wina zostawiony przez właściciela… tak trzeba żyć! Jeszcze tylko nocny spacer do Lidla po zapasy na śniadanie, wizyta w Winotece i można kłaść się spać.