Marcowe pałace, czyli dzień pierwszy

Dolny Śląsk bardzo lubimy. Nawet bardzo – bardzo lubimy. Co nas tam przyciąga? Ano, że ma on tę niezwykłą zaletę, iż jest zwyczajnie blisko, praktycznie za miedzą. Dwie, trzy godzinki jazdy autem i już można wypakowywać rowery w okolicznościach przyrody dużo bardziej ciekawych, niż nasz kórnicki fyrtel. Gdy więc pojawiła się propozycja wypadu do Doliny Pałaców i Ogrodów (ano, jest nawet taki oficjalny projekt), tośmy się specjalnie nie zastanawiali. Ogarnęliśmy trasy (po części korzystając z wcześniejszych naszych wyjazdów), noclegi i … ku przygodzie. Do Siedlęcina, k. Jeleniej Góry. Do tej samej agroturystyki, gdzie dwa lata temu (tuż po pierwszym lockdownie pandemii… ktoś to jeszcze pamięta?) nocowaliśmy na wyprawie Doliną Bobru.  

Wieża książęca w Siedlęcinie

Czwartek i długie nocne Polaków rozmowy...

Jako się rzekło – z naszej Wielkopolski w Sudety nie jest daleko. I faktycznie, mijają 3h jazdy autem i w czwartkowy wieczór meldujemy się na kwaterze w niewielkiej miejscowości leżącej na obu brzegach rzeki Bóbr. Właścicielka przygotowała zamówioną, całkiem zacną kolację… (owszem, za dodatkową opłatą, ale 20 zł/os to mało wygórowana cena dla osób, które wybiegły z pracy, zapakowały rowery na auto i ruszyły w drogę)… możemy więc poświęcić się obyczajnemu spędzaniu czasu w miłym towarzystwie. Godzina wyjazdu ustalona, trasa znana, gdy więc na dyskusji zastaje nas późna noc… nie stanowi to następnego dnia problemu. 

Piątek rano... ku przygodzie!

Rankiem grupa ruszamy w trasę nieprzyzwoicie… niezorganizowani. Niektórym tak się śpieszy (“jedziemy, i tak nas dogonicie”… aha, zaczyna się klasyczne KaBeRowe licytowanie, kto jest mocny, a kto będzie miał spacer po górkach), że wyjeżdżają nie czekając na resztę, skutkiem czego zamiast zwartą ekipą jedziemy w grupach. A Mariusz to już w ogóle solo. Piszący te słowa zamierza jednak toczyć się w peletonie zamykającym stawkę… z nastawieniem, że może i byśmy ich nawet gonili, ale po co? Tu widoczek, tam widoczek, tu zameczek, tam pałacyk… zaiste, nie ma się gdzie śpieszyć. Jadąc wzdłuż Bobru do Jeleniej Góry mijamy nielicznych turystów, ale jest piątek rano, więc brak ruchu na popularnym szlaku spacerowym nie dziwi (w niedzielę będzie jednak ciut gorzej). Zostawiamy za sobą Jelenią i trzymając się północnego brzegu Bobru docieramy wreszcie do Łomnicy. Pod pierwszą z przewidzianych na trasie atrakcji – pałac rodziny von Küster. Jak praktycznie wszystkie zabytki w trakcie wycieczki – zobaczymy go tylko z zewnątrz. Okołojeleniogórska “dolina pałaców i ogrodów” to w gruncie rzeczy w większości hotele lub restauracje (lub to i to), toteż nie planowaliśmy i nie planujemy zwiedzania. Aż tak to nie ciągnie nas w “bikepacking credit card trip” 😉

Pałacowa kawiarnia w Łomnicy

Widoczną na powyższym zdjęciu pałacową kawiarenkę w Łomnicy omijamy, bo zaraz obok tego majątku jest kolejny pałac. Wojanów. I tam własnie planujemy przerwę kawową… osz… jak niemile rozczarowuje nas informacja, że restauracja czynna jest od godziny 13… Dobrze nam tak, kawy w pałacu się zachciało. Chwilę jednak spędzamy na przypałacowych włościach, a potem, gdy telefon od Rafiego przynosi wieść, że oni są już prawie 10 km przed nami, ruszamy w kierunku Maciejowej. Tam kolejny pałacyk. A raczej to, co z niego zostało. A że zostało niewiele, to i pokazywać nie ma czego. Zostańmy więc przy widoku odrestaurowanego Wojanowa…

Wojanów

Trochę tak, a trochę siak...

Z Maciejowej wyjeżdżamy lokalną szosą i wbijamy na krajówkę. Nie ma jakiegoś szału (jeśli chodzi o ruch aut), ale te niespełna 1,5 km staramy się pokonać szybko, byleby tylko zjechać z tej jednak mało przyjaznej dla rowerzystów jezdni. Po kilkuset metrach, na skraju miejscowości pojawia się stacja benzynowa, ale jakoś niespecjalnie budzi nasze zaufanie majaczący z zza szyby automat kawowy. Ku rozpaczy Damiana robimy więc klasyczne “ole”… wjeżdżamy i wyjeżdżamy ze stacji bez zatrzymywania… prowadzący grupę puszcza mimo uszu rozpaczliwe i tęskne okrzyki Damiana: “Żegnaj kawo! Ale dlaczego?! Na pewno była smaczna!!”.  No cóż… dolina pałaców i ogrodów, pamiętacie? Nie będziemy pili kawy na stojąco, z plastikowych kubków. Nosz trochę godności…

Na szczęście zaraz wjeżdżamy do wsi Radomierz i … to jest to, co na Dolnym Śląsku lubimy najbardziej. Całą miejscowość, a nawet kawałek dalej jedziemy tymi typowymi dla Niederschlesien wąskimi na jedno auto asfaltami. Z pewnością doceniają to kierowcy na biegnącej z drugiej strony wsi krajówce (oczywiście nie mając o tym pojęcia), bo gdybyśmy to właśnie po DK3 skrobali się na Przełęcz Radomierską, pewnie mało który z nich byłby zachwycony. A właśnie! Przełęcz. Podjazd pod całkiem zacną górkę wytłumia ostatecznie i skutecznie okrzyki nawołujące do kawy. Jednak gdy wreszcie stajemy na szczycie, przed nami rozpościera się niezwykle przyjemny widok. Całkiem ładnie położony gościniec. Gdzie… no właśnie. W końcu kawaaaaa… 😛

Przełęcz im. Oczekiwanej Kawy.

Zawróćcie. Macie do nas tylko 22 minuty jazdy. Kawa czeka....

Przycupnąwszy na dłuższą chwilę w knajpce Damian, z właściwym sobie zorientowaniem w terenie namawia “uciekinierów” (powiedzmy, że to jedyna i umownie najlepsza nazwa, jaką ich wtedy obdarzył) z pierwszej grupy do powrotu do wspomnianego gościńca: “Macie do nas tylko 22 minuty jazdy, poczekamy!” Ale oni nie chcą wracać. No ciekawe dlaczego? Gdy wreszcie wyjdziemy i ruszymy dalej, od razu to do nas dotrze. Te 22 minuty to był… zjazd od nas do punktu, gdzie uciekinierzy się znajdowali. By tak rzec… oni jechaliby do nas cały czas pod górkę. Całkiem sporą górkę…

Ten zjazd do Wojcieszowa okraszony jest kilkoma pałacami i pałacykami, świstem wiatru we włosach i wreszcie zmianą trasy podyktowaną chęcią zobaczenia nieplanowanej ruiny zamku. Ale po kolei. Mkniemy w dół, najpierw krajówką (na szczęście krótko) do Kaczorowa, a potem odbijamy na Starą Kraśnicę. W Wojcieszowie, jako się rzekło przystajemy przy pałacach… przy ostatnim z nich (bo jest ich tam kilka, i łatwo je przegapić), czyli Pałacu na Wodzie (von Reibnitz) zauważamy znaki (ot, takie tam zwyczajne drewniane tabliczki) informujące o ruinach zamku. No jak tu nie skorzystać? Nawet Norbiś nie kręci nosem, że zjeżdżamy ze szlaku… i zamiast wjechać w teren na wzgórzach po prawej stronie drogi nr 328, odbijamy w lewo. Wkrótce, na zboczu góry Młynica, na zachód od Wojcieszowa Dolnego zauważamy w lesie ruiny powiedzmy “zamku”. Równie dobrze mogą to być pozostałości jakiejś murowanej gospody sprzed paru wieków. No ale kamień postawiony na miejscu informuje, że zamek… to odhaczamy miejsce na checkliście. Jako bonus…

Pałac, zamek, droga... #takbyło

Droga wiodła ugorem...

Na zamkowym wzgórzu, pośrodku niczego deliberujemy, którędy jechać. Wracać niekoniecznie nam się uśmiecha (są w ekipie osoby cierpiące na syndrom komiwojażera), więc po krótkiej analizie opatrzonej wzruszeniem ramion i okrzykiem “najwyżej się zawróci” ruszamy dalej, całkiem przyjemnie wyglądającą ścieżką przez las. W międzyczasie dzwoni Rafi i informuje, że ich ślad wprowadził na błotnistą drogę pod górę, która oblepiła im koła i uniemożliwiła im jazdę. Jakaś kara za ucieczkę musi być… z przekąsem zauważa Damian. My wjeżdżamy na przeciwległe zbocze Młynicy i czymś, co kiedyś było drogą, a teraz jest stołówką dla dzików zjeżdżamy w kierunku drogi nr 328. Asfalt wszyscy przyjmują z nieskrywanym zadowoleniem… czas zwalnia, przestrzeń przyspiesza i tak, via Stara Kraśnica mkniemy przez Krainę Wygasłych Wulkanów ku ruinom zamku w Lipie. Tam też napotykamy naszych obłoconych uciekinierów. Norbiś z obrzydzeniem łypie na ich brudne rowery i tylko hasło “taki był ślad, trzeba było nim jechać” ratuje sytuację przed kąśliwym, niejednym komentarzem. Szybkie fotki zamku w Lipie (a raczej tego, co zeń pozostało) i ruszamy już zwartą grupą do Bolkowa. Gdzie… czeka SoloMariusz…

Gdzieś tam jest droga... jedźmy!

Husyci, raubritterzy, Goci... czyli Zamek Bolków

Pod Zamek Bolków, górujący nad miastem tej samej nazwy docieramy późnym popołudniem. Części ekipy na wzgórze zamkowe skrobać się nie chce, robią więc w tym czasie rozpoznanie miasta względem wieczornej nasiadówki. Reszta zaś wbija na zamek, po nachyleniu, które wymusza zrzucenie z blatu 😉 Piszący te słowa wjeżdża na szczyt zagłuszając swoje sapanie dźwiękami At The Gates of Silent Memory grupy Fields of The Nephilim z płyty Elizium. Wszak Bolków to miejsce, gdzie muzyka gotycka ma swoją – miejmy nadzieję – na zawsze zapewnioną przystań i inaczej nie wypada…

Spotykamy Mariusza (“no wreszcie jesteście, bo znudziła mi się już ta jazda solo”), robimy więc pamiątkowe fotki i znikamy z dziedzińca pamiętającego husyckie wojska, rycerza Hayna von Czirne (wrócimy jeszcze do niego w czasie tej wyprawy). Szybki, i w zachodzącym słońcu niestety zimny zjazd do Agroturystyki na Skraju i można zatrzymać rejestrowanie trasy. Koniec wycieczki tego dnia (bo na wieczorne, długie Polaków rozmowy tradycyjnie kładziemy embargo informacyjne… 

Bolków, przełęcz i rekwizyt w knajpce.

A tego dnia jechaliśmy tak...