Kotlina Kłodzka – suplement (2021)

Suplement? A może sople... ment?

Na rower, w góry, pod koniec listopada? W masyw Śnieżnika (żeby nie być gołosłownym)? A tak, mamy w KBR-ze tak szalonego Damiana (nie mylić z „dziwnym”, takich też tu mamy).

Damian o swoich wyprawach do Kletna opowiada przy każdej nadarzającej się okazji. Na rowerze z Kórnika wybrał się tam po raz pierwszy we wrześniu ub. roku… to było jakoś tak krótko po tym, jak do nas dołączył. Enyłej… słyszeliśmy o tym Kletnie tu i tam, o pstrągach w Kletnie, o Kopalni Uranu, o gravelowych trasach… Kletno to, Kletno tamto… no żal byłoby nie sprawdzić, jak jest naprawdę.

Ale że kalendarz bywa napięty, to… okazało się, że jedyny wolny termin przypadnie na koniec listopada. A w górach to już wiecie… w listopadzie potrafi już być śnieżnie, ślisko i raczej na narty, niż na rowery winno się jechać. Cóż, kto nie ryzykuje, ten siedzi przed TV i się wkurza, że taki mamy klimat…

...jest pod górkę, więc na pewno dobrze jedziemy...

Gwoli ścisłości… ten suplement nie był oficjalnym wypadem KBR-u. Ojciec Dyrektor Wyjazdu wszystko zorganizował, pokoje, żarcie, nawet… rowery dla opornych i pojechaliśmy. W piątkowe popołudnie, po pracy… by ciut po 20 zameldować się w Agroturystyce Nad Stawami, faktycznie wybornym miejscu na wypady rowerowe i piesze w okoliczne góry. 

A czemu suplement? Bośmy w Kotlinie Kłodzkiej byli już na rowerach w 2020 roku. Możecie o tym poczytać tu…

Sobota - dzień bez śniegu i błota...

Po piątkowych, „długich nocnych Polaków rozmowach” sobotni poranek przywitał nas ciężkim… hehe… powietrzem. Wiszące wokół Śnieżnika chmury nie nastrajały pozytywnie, toteż szybciutko uznaliśmy, że zaplanowana na ten dzień trasa o wdzięcznej nazwie „wpierdol” będzie musiała poczekać na lepsze czasy. Znaczy się, na cieplejsze dni. Już wcześniej na fejsbukowych grupach (jak ludzie żyli kiedyś, gdy nie było tej błyskawicznej informacji zwrotnej?) pojawiały się zdjęcia zaśnieżonego nie tylko samego Śnieżnika (wszak to 1423 m.n.p.m), ale nawet bardzo mile przez nas wspominanego Schroniska pod Śnieżnikiem, gdzieśmy zawitali podczas naszej wyrypki po Kotlinie we wrześniu 2020 roku. Jako się rzekło: ktoś rzucił propozycję: „nie jedziemy tam dziś” i przy braku głosów przeciwnych z ulgą zabraliśmy się za planowanie trasy w niżej położone tereny. Padło… na Góry Bialskie.

...jakby w dół...

Niżej wcale nie znaczy, że... łatwiej.

U nas nie ma rzeczy nieprzygotowanych. Śnieg to może sobie zaskakiwać drogowców, ale nie KBR. Skoro zatem uchwalono, że „tam nie jedziemy”, za to jedziemy „tam” (i tu przewodnik wycieczki machnął ręką w stronę świata przeciwną tej wysokiej górze, która się zaśnieżyła właśnie)… to szybko okazało się, że nasze garminy mają odpowiednią ku temu traskę przy-go-to-wa-ną! I to jeszcze w dwóch wersjach: „niby łatwiej” i „niby łatwiej 2”. Mhm, akurat. 

Trasa w niżej położone rejony Kotliny Kłodzkiej (niżej, od Masywu Śnieżnika) okazała się bowiem mieć około 140 metrów przewyższeń mniej, w stosunku do zaplanowanego wcześniej rajdu. No, ale ból minie, chwała pozostanie… krótko przed 10 meldujemy się na dziedzińcu gotowi na wyrypkę. Ostatnie sprawdzenia wypożyczonego sprzętu (bo uwaga, uwaga, to bardzo dobra wiadomość – w Agro można wypożyczyć rowery elektryczne!): bateria – naładowana, hamulce – nie ma (ojć!). I jedziemy. 

... obojętnie w którą stronę - nie ma łatwo...

Droga sapiących samców...

Wyjazd z Kletna jest wybitnie porywający: bo nie dość, że to zjazd, to … jeszcze mkniemy z wiatrem… XD normalnie. Gnamy przed siebie w klasycznym kabeerowym sztyfcie, czyli „jedziemy na lajcie, bylebyś nie próbował minąć Norbisia i Damiana”. Kończy się zatem jak zawsze… Norbi wchodzi w zakręty wystawiając nogę, i … na szczęście po 2 km zjazdu zaczyna się podjazd. Dokładnie mówiąc… 12 km pozdjazdu. I bojowe nastroje łagodnieją…

Mijamy przydrożne wsie… Starą i Nową Morawę, Bolesławów… wreszcie z asfaltu wbijamy na szutrową drogę pożarową wcinającą się od południowego zachodu w pasmo Gór Bielskich. Nachylenie terenu od razu rośnie: na asfalcie było to średnio na poziomie 5 %, tutaj od razu zaczyna oscylować przy około 10. I tak sobie skaczemy, między 8 a 18 (a nawet 20%, jak mówi Damian… piszący te słowa nie potwierdza, ani nie zaprzecza, bo pot zalewał mu wówczas oczy i nie kojarzy tego odcinka), sapiąc pod górkę niczym miechy kowalskie… gdy więc wreszcie zjeżdżamy się na Przełęczy Suchej (bo peleton rozpadł się na samodzielne grupki dojazdowe)… najpierw trzeba złapać oddech i odpocząć. Potem obowiązkowa fota i … jedziemy w dół. 

Przełęcz Sucha... na mokro, jak widać 🙂

Z przełęczy w dół prowadzi wąski, acz dobrej jakości asfalt. Ekipa zaczyna się rozpędzać… gdy nagle okazuje się, trasa znowu skręca w las. Na gruntową drogę, która przyjęła na siebie, w ostatnich tygodniach trochę opadów. Błoto zatem pryska spod kół w każdą stronę, Norbiś z rozpaczą obserwuje, jak jego czerwona, błyszcząca Lalunia upodabnia się do matowego damianowego Krossa. Nie pada co prawda sakramentalne „kto tyczył tę trasę?”, ale… jest niezmiernie blisko, by błyskawice pokryły chmurne czoło naszego naczelnego serwisanta. Z ulgą przyjmujemy pojawienie się asfaltu w Nowym Gierałtowie. tym bardziej, że zaczyna się tam niezwykle przyjemny zjazd do Stronia Śląskiego. A tam koniecznie: KAWA!

Nie wstydzę się pchać roweru...

… czyli taka tam sztajfka między górkami. 

W Stroniu jest Orlen – mówi Damian. No tak, ale to Damian. Nie wnikamy, czy on po własnym domu porusza się bez nawigacji, w każdym razie to, że on w pobliskim Kletnie (a zatem i w Stroniu) bywa kilka razy do roku, i to od wielu lat nie oznacza, że zna trasę na ów wspomniany Orlen. Koniec końców lądujemy więc na kawie na jakiejś lokalnej niesieciowej stacji za miastem i … tu #szacunek – kawa jest tam wyborna. Przegryzamy czekoladą (przezornie nie mówiąc Norbisiowi, że Misza znalazł w Stroniu cukiernię) po czym wracamy na ślad. 

Na mapie wyjazdu ten środkowy odcinek wyglądał na całkiem łatwy. Znaczy się miało być pod górkę, ale zdecydowanie krócej, niż poprzednio. No więc może i krócej, ale na pewno nie łatwiej. Nachylenie powyżej 20% trzyma dobrych kilkaset metrów, co w sumie nie byłoby (przynajmniej dla piszącego te słowa – bądź błogosławiony, o trenażerze!) jakimś problemem, ale niestety liście, piach, kamienie uważały inaczej. I tak, powoli, acz systematycznie wszyscy pospadali z rowerów. Niektórzy wsiedli od razu, inni kawałek podprowadzili… niech pierwszy rzuci kamień ten, kto nigdy nie uprawiał bajkłolkingu w górach 😀

Wyjeżdzamy z lasu na krawędzi wsi Kąty Bystrzyckie, zbijamy się w jeden peleton i asfaltem mkniemy, to znów drałujemy pod górkę, ku szosie Lądek – Kłodzko. I choć kawałek nią pojedziemy, to pierwszą nadarzającą się okazję wykorzystujemy, by wbić się na wioskowe, wąskie drogi w Trzebieszowicach. Tam też zaliczamy pierwszą znaczącą awarię na trasie: Kuba, jadący na wypożyczonym w Agro elektryku od początku nie miał halmulcy w przednim kole. Ale tylne działały. Do czasu…

To już blisko...

Na szczęście „prawie wszystko” mamy ze sobą. Kilka modeli zapasowych kloców, łyżki, dętki zestawy naprawcze… (a nie, niepotrzebnie wybiegamy wprzód) przede wszystkim mamy Norbsia. Który wymienia klocki w rowerze Kuby szybciej, niż niektórzy wypijają sojowe latte na kórnickiej promenadzie. Ruszamy dalej, bo przecież już blisko. Ruszamy, i chwilę później kolejna awaria – Mariusz zauważa, że znika mu powietrze z tylnego koła. 

Mamy dętki, mamy łyżki… ale Kuba „przypadkiem” odnajduje w sakwie zestaw naprawczy do wypełnienia koła mleczkiem uszczelniającym. Co szybciutko, z całkiem pozytywnym skutkiem czynimy. To, że to zestaw do kół bezdętkowych napisane było małym druczkiem i nikt nie doczytał, jakby co 😛

Jedziemy doliną między okolicznymi wzgórzami… Nowy Waliszów, Kamienna… przybliżają nas do Idzikowa, skąd czeka nas ostatni znaczący podjazd tego dnia: kilkukilometrowy wjazd na Przełęcz Puchaczówka, która oddziela pasmo Krowiarek od Masywu Śnieżnika. Skrobiemy się tam mozolnie, niektórzy – jak Kuba – bardzo mozolnie, bo zaraz na początku, tuż za Idzikowem zabija w swoim elektryku baterię i dalej przyjdzie mu deptać pod górkę bez wsparcia. Kara za niezabranie z domu gravela musi być!

Zjazd do Czarnej Góry jest szybki i zimny. Słońce błyskawicznie chowa się za wzgórzami, a w dolinkach czai się już zimna zimowa zima. Może nie ma jeszcze śniegu, ale temperatura spada do 3 stopni i nie ma to – tamto. Rozgrzewamy się na krótkim podjeździe na przełęcz pod Janową Górą, ale zaraz tę krótkotrwałą rozgrzewkę niweluje długi i niezwykle przyjemny zjazd do Kletna. Gdzie meldujemy się z ostatnimi promieniami słońca… 

na przełęcz pod Janową Górą...

A tego dnia jechaliśmy tak: