Taka prawie Toskania…
No właśnie. Marzyła się nam ona od dawna. Maraton Tuscany Trail, ponad 550 km po dróżkach i ścieżynkach słynnej włoskiej krainy serów, wina i pięknych widoków. Niestety… nie pojechaliśmy tam. Pandemiczne obostrzenia, wówczas (pod koniec maja) jeszcze obowiązujące w wielu krajach Europy skutecznie wybiły nam tamtą wyrypkę z głów. Pozostało więc, już po zluzowaniu zakazów, poszukać jakiejś alternatywy. Mówiąc wprost: wyjechać gdzieś. Gdziekolwiek. Przed siebie. Padło na Kotlinę Kłodzką…
Nie leży daleko od Wielkopolski, raptem 3h jazdy samochodem. Można dojechać po pracy, porzucić gdzieś auto i ruszyć na szlak. A raczej na szlaki rowerowe, których akurat tam sporo do objechania. Jak trafisz z pogodą – będziesz zachwycony. Jak nie trafisz, też będziesz, tyle, że mniej. My trafiliśmy, więc… o tym będzie ten tekst.
Bo droga jest celem…
Wyjazd zaplanowaliśmy na 4 dni. Dałoby się na więcej (oj bardzo by się dało), ale cztery pełne dni jazdy wydawały się nam, ludziom z nizin, naznaczone wystarczającym poziomem zmęczenia. Chcieliśmy jechać bez napinki, obyczajnie spędzając czas w miły towarzystwie. Oglądać sobie widoczki, zwiedzać co tam akurat się napatoczy do zwiedzenia. Jednym zdaniem: na lajcie przed siebie. Bo to droga jest celem.
Główną bazę ustanowiliśmy w Polanicy Zdroju. Przyjemny, dobrze wyposażony ośrodek z domkami całorocznymi (www.otukarolinka.pl ) miał tę zaletę, że znajdował się – mniej więcej – w połowie Kotliny. Można było z niego zatem pojechać na południe, w kierunku Czech i wrócić, a następnie puścić się szlakiem w przeciwną stronę (ku północnym krańcom Kotliny) i ponownie zjawić się w Polanicy, na zakończenie wyrypki. Tam też dojechaliśmy we środę wieczorem, w 10 osobowym składzie. Niezwykle miła właścicielka, Pani Anna, zadbała o kolację (polecamy – za niewielkie pieniądze dwudaniowy obiad.. warto), potem krótka narada przy piwku i nad ranem… start.
Tu każdy kamień ma znaczenie…
Pierwszy dzień miał trzy wersje trasy. Łatwą. Łatwiejszą i jeszcze jedną, z niewiadomych względów oznaczoną jako hard. Ale, nie uprzedzajmy faktów, jak mawia Bogusław Wołoszański. Ruszamy bowiem na szlak wspólnie. Początek przez Stary Wielisław, wieś zapisaną w historii tego regionu za sprawą słynnej bitwy z czasów wojen husyckich. To tu właśnie Reinmar z Bielawy, zwany też Reynevanem ukatrupił księcia Jana Ziębickiego (przynajmniej tak chce literatura, bo historia milczy, z czyjej to ręki ów ostatni ziębicki Piast padł)… na wyjeździe z wioski, tu przy moście znajduje się mauzoleum z początku XX wieku. Nie ma w nim grobu księcia (nie wiadomo, gdzie go pochowano), a mauzoleum postawiono w miejscu jego domniemanej śmierci. Ładne, przejeżdżało się obok, to i fotka jest…
Poza tym wieś baaaardzo rowerowa. Praktycznie co kawałek stoi tu wystawiony rower (imitując pomnik, czy coś w tym stylu). Ani chybi – lubią tu nas 🙂
Kłodzkie far niente…
W Kłodzku, wjeżdżamy pod Twierdzę, a potem, tuż na Mostem Gotyckim, nad Kanałem Młynówki, w Caffe Perfetto rozsiadamy się na pyszną kawę z ciastkiem (wierzcie, ta beza robi robotę). Pamiętacie – ma być lajtowo… Przejechaliśmy już kilkanaście kilometrów, humory dopisują, pogoda też… niespiesznie więc ruszamy na szlak. Wyjazd z Kłodzka prowadzi nas trasą świetnej asfaltowej ścieżki rowerowej najpierw wzdłuż rzeki, a potem… centralnie wśród pól. Gdy zabudowania się kończą, widać wznoszące się w oddali Góry Bystrzyckie. Są jednak na tyle daleko, że nikt specjalnie nie zwraca na nie uwagi. A właśnie tam się kierujemy. Z DDRu zjeżdżamy na szutrową ścieżkę, a potem droga na zmianę prowadzi albo ubitymi, polnymi duktami, albo wąskimi (takimi na jeden samochód) asfaltami o znikomym ruchu. Jest bajecznie. I zaczyna być… pod górkę.
Spokojnie, to tylko awaria…
Środowy wieczór, w naszej bazie w Polanicy, poświęciliśmy na planowanie czwartkowego obiadoprzystanku. Nic specjalnego nie chciało się nam objawić na trasie, a jedynej knajpki (fakt, że wyglądającej w internetach obiecująco) przy śladzie, nie byliśmy pewni. Dyskusja była długa, emocjonalna i… całkowicie bezowocna. Zostawiliśmy więc decyzję losowi. A raczej Damianowi. Stricte mówiąc: hamulcowi w rowerze Damiana.
Wesołe towarzystwo, rozgadane i pełne entuzjazmu wynikłego z widoków na trasie nie zwykło bowiem zauważać tak przyziemnych problemów, jak podzwaniający, z coraz to większą siłą, hamulec w jednym rowerze. Między „haha”, „hoho”, „patrzcie!”, albo „ło” całkowicie zagubił się dźwięk najpierw wypadającej zawleczki, a następnie stuk znikającego gdzieś po drodze klocka hamulcowego. I tak stanęliśmy przed dylematem… czy da się jechać dalej na jednym hamulcu. Da się, ale ten odcinek miał mieć miejsce dopiero za dwa dni. Tymczasem – szybciutko zmodyfikowaliśmy trasę i tak zawitaliśmy do Bystrzycy Kłodzkiej. Gdzie sklep rowerowy Krossa robi naprawdę pozytywne wrażenie. Mieli nowe klocki do roweru (właśnie Kross Damiana uległ owej awarii), więc wystarczył ten mały zakup. Nowego roweru nie trzeba było nabywać… A potem obiadek i tak zrobiła się piętnasta. Zostało ciut ponad 30 km jazdy. Została… najlepsza tego dnia część.
To nie ma nic wspólnego z turystyką rowerową.
Wyjazd z Bystrzycy jest jak wjazd do niej. Jest… pod górkę. A Szalony Nawigator zaplanował nam na pierwszy dzień super atrakcję. Wjazd na Śnieżnik. Ściślej, w Masyw, do schroniska. Gdy wjechaliśmy do Marianówki, nagle niektórzy ze zdziwieniem stwierdzili, że nasza trasa znika między drzewami porastającymi coraz bardziej spoglądające na nas z wysoka zbocze góry. Grupka natychmiast rozpadła się na sapiących i sapiących bardziej rowerzystów, nawet Szczepan, który zwykle jeździ nie używając przerzutek, nagle sobie o nich przypomniał. Pod Sanktuarium MB Iglicznej podjechali już nieliczni, pozostałych spotkaliśmy u podnóża, z dość nierównymi oddechami.
Zostawiliśmy ich („ślad, trzeba nim jechać”), choć okrzyki, że „to nie ma nic wspólnego z turystyką rowerową” długo jeszcze goniły nas w las.
Koty, piwo, góry, rower… kolejność dowolna.
Wjazd do schroniska pod Śnieżnikiem nie jest trudny. Najpierw asfalt, a potem świetna, szutrowa droga, czasami przechodząca w szeroki leśny dukt, gdzieniegdzie poprzerywany kałużami (lub pozostałościami kałuż) wije się stałym, acz całkowicie akceptowalnym wzniosem, oferując co i rusz prześliczne panoramy na pasmo Gór Bystrzyckich. Jest po prostu bajkowo. Gdyby nie to, że jest pod górkę… to samo się jedzie. Na szczyt pierwsi docierają Szczepan z Mariuszem, bo wcześniej zrezygnowali z jazdy pod Igliczną.
Gdy docieramy tam, piękne popołudniowe słońce jeszcze lekko przygrzewa, piwo zdobywcy smakuje nieziemsko i tylko wszędobylskie koty są trochę zawiedzione, że w kanapkach nie mamy szynki. Podziwianie widoków kończy się wraz z kolejnym powiewem coraz bardziej chłodnego wiatru. Ekipa z trasy lajtowej dzwoni, że dojechała na kwaterę, więc… ubieramy się i zjeżdżamy przez Mały Śnieżnik, w kierunku Goworowa. Do bazy (agroturystyka Rezydencja Terra Sudeta) docieramy tuż przed zachodem słońca.
Dystans: 85 km. 1,5 km pod górę. 6h 20 min jazdy netto, wliczając przerwy – cztery godziny dłużej.