Ostatni dzień wyjazdu zwykle jest pełen niedoczasu. Niby wszyscy wiedzą, jak się umawiamy, a potem nagle brakuje czasu, wszyscy się śpieszą i… „…możemy skrócić trasę?”. Nie inaczej było w Kotlinie. Zanim zakończyło się sobotnie, wieczorne spotkanie przy piwie, w agroturystyce Willa Jugowice, mieliśmy już wyznaczony plan. Większość ekipy uznała, że te 70 i ciut km wyznaczone na następny dzień to dużo za dużo, im się śpieszy, więc pojadą najkrótszą trasą do Polanicy. Norbiś, Mapnik i Kris… stwierdzili, że wiadomo, „jest ślad, trzeba nim jechać..”.
Jugowice. 6 września 2020, godz. 7:45.
Śniadanie jemy na dwie tury. Jadalnia, gdzie właścicielka serwuje posiłki nie pomieści 16 osób na raz, więc… część grupy, zwłaszcza ta trójka, wyjeżdżająca na dłuższą trasę melduje się na śniadaniu o pierwszej wyznaczonej porze. Reszta, skoro ma bliżej, musi poczekać. Kilka minut po godzinie ósmej. Przy śniadaniu – ostatnia narada. Trasa (dłuższa) ma dwa warianty. Wersję podstawową – 81 km, obejmującą dojazd na Zamek Grodno i objazd Jeziora Bystrzyckiego oraz wersję bis, czyli 73 km (wspomnianego wyżej zamku i jeziora nie obejmującą). Za oknem wiszą ciężkie chmury, w nocy padało… decydujemy się zatem jechać po śladzie BIS. Przy słabej widoczności, sporym zachmurzeniu zdjęcia (i walory widokowe) pobliskiego Grodna będą się słabo prezentować. A że w prognozach zapowiadają rozpogodzenia, zwłaszcza w centralnej części Kotliny… to postanawiamy przebić się szybko (hehe, szybko, to taki eufemizm, wszak będzie cały czas konkretnie pod górę) na drugą stronę Gór Sowich. Ekipa jadących skrótem macha nam na pożegnanie białymi chusteczkami…
W drodze na Przełęcz Walimską, Ekipa Gravelowców, około godz. 8:53.
Kilka kilometrów podjazdu robi swoje. Jest dość chłodno, trochę mokro, wbijamy od strony Jugowic do Walimia. Po drodze widać bunkry kompleksu Jawornik, a potem… na zboczu góry Włodarz kolejne pozostałości po projekcie Riese. Zaaferowani tymi „okruchami” (no, małe to one nie są) historii skręcamy w stronę Walimia, na gruntową drogę. Nocne ulewy zrobiły jednak swoje – koła tracą przyczepność, praktycznie nie da się jechać… zawracamy w stronę asfaltu, budząc niezadowolenie Norbisia. Ostatecznie, szewskim targiem jedziemy w stronę Grządek, skąd trasą mtb docieramy do pierwotnego śladu wiodącego w kierunku Osówki. Zza chmur po raz pierwszy wygląda słońce i wszystko wskazuje na to, że decyzja o ominięciu Grodna była uzasadniona. Gdy wyjeżdżamy na punk widokowych nad Osówką, już nie ma wątpliwości…
Ku Walimowi, Ekipa spiesząca się bardziej, gdzieś tak o 9:14.
Gdy ekipa gravelowców odjechała, ruszyliśmy wkrótce po nich i my. Ruszyliśmu dziarsko, ale po raz kolejny Kris zadbał, aby nogi doskonale się rozgrzały, organizując wspinaczkę na pierwszych 5 kilometrach (a w sumie 11)… wiedział co robi, jak zwykle dla naszego dobra… bo chwile później wjechaliśmy do Walimia, kierując się na Rzeczkę i przełącz Sokolą.
Rafi: “Tak, na początku podjazdu odważnie stwierdzam, zawsze chciałem podjechać tą przełęcz, ale jakoś z auta była taka.. fajniejsza. Raz, dwa i koniec. A tu… no cóż, ważne, że dało się podjechać, zgrabnie i bez narzekania. Kropka.“
Gdzieś przed Sokolcem, Ekipa pościgowa, prawdopodobnie godz. 9:37.
Jako ostatni na trasę rusza Fanky, w ekipie z Jędrzejem i Dominikiem. No, tak po prawdzie rusza też z nimi Tomek, który jednak od razu odbija i postanawia polecieć krajówką (że niby ma być łagodniej, ha ha). Z Jugowic do Walimia ekipa jedzie podobnie jak poprzednicy, lekkim, acz upierdliwym podjazdem. Idealnym, by tak rzec, na rozgrzewkę. Wkrótce zespół łapie syndrom z drugiego dnia: co kawałek ktoś przystaje i zrzuca odzież wierzchnią 😉. Za przełęczą droga opada lekko w dół do Walimia, a Jędrzej się cieszy, że nie trzeba pedałować (w końcu doczekał się swojej turystyki rowerowej). Chwilowo nikt nie wyprowadza go z błędu, niech sobie chłopak podziwia widoku. Za Walimiem się zaczyna, trzeba się wdrapać… na Sokolec. Ot, fantazja Krisa… sam pojechał bokiem, a reszcie, by mieli blisko wytyczył trasę którą mordowali się swego czasu uczestnicy V Kórnickiego Maratonu Turystycznego. Na horyzoncie pojawia się sylwetka Jakuba, ekipa mija go gdy pcha rower, on też już wie co go czeka i strategicznie oszczędza siły. Na chwilę przed szczytem zespół przystaje, na murku przy trasie Jędrzej zmienia gatki na krótkie (jak można było jechać w długich !!!) Fanky i Dominik szprycują się żelami i gdy niespełna 15 minut później dobijają na przełęcz, startuje z niej wcześniejsza ekipa Rafiego, Kingi i jakiś innych koksów.
Zanim ruszą… polecają pyszną kawę i ciasto w pobliskiej kawiarni, czemu nie sposób odmówić. Mija pół godziny, koniec lenistwa, ekipa rusza znowu w trasę, tym razem na dłuuugi zjazd do Nowej Rudy.
Fanky: „Lecimy 50km/h momentami łamiąc przepisy … ale nieznacznie, w końcu nie mam tylnego hamulca. W Nowej Rudzie nie byłem od Maratonu Podróżnika, miasteczko chyba wyładniało choć chyba również bardzie opustoszało jak to bywa w tych dolnośląskich postkopalnianych miejscowościach.”
Tymczasem gdzieś między Nową Rudą, a Polanicą, Ekipa śpiesząca się (niby) bardziej, godzina… do końca nieustalona…
Po tych podjazdach…. czas na nagrodę kawa i ciacho… bo to w sumie dobry pretekst, by cała grupa się zjechała i odpoczęła przed… nagrodą… Ojeju… co by nie patrzeć od 11 kilometra trasy.. zjazd, mnóstwo zjazdu, ocean zjazdu… 20 kilometrów ZJAZDU! ZJAŹDZIKU! HA! Ależ się to jechałooooooooo….
W tym miejscu też pochwały należą się włodarzom Nowej Rudy… korzystamy z pięknej ścieżki rowerowej, asfaltowej, właśnie takiej, jaka powinna być. Brawo! W takich okolicznościach przyrody jedziemy dalej, gładkimi asfaltami, aż nagle, jak to u nas bywa w zwyczaju, grupka rozpada się na tę, która jedzie dalej i tę, która, uprawiając turystykę rowerową, podjeżdża pod zachęcająco wyglądający, oddalony o kilkaset metrów od trasy, renesansowy zamek Sarny. Warto był , reszta gnała dzielnie dalej, dając się dogonić (goniące gravele przeszły w tryb szosowego ściganctwa), dopiero po sześciu kilometrach. Kolejny postój – Wambierzyce – co by nie pisać… bazylika pięknie wygląda, pijemy, focimy… Szczepan, będąc słyszany pewnie i na zakrystii, poznaje grupę emerytów ze Śremu i rubasznie, swym tubalnym głosem, z nimi dyskutuje o naszym turystycznym wyjeździe. Robi to tak skutecznie, iż ich autobus mijając nas na krótkim postoju scalającym grupę, na szczycie n-tej tam górki, intensywnie trzęsie się od machających turystów 😊
Graveliadą pod Sokolec, 6 września 2020, Ekipa Gravelowców, godz. 9:53
Tymczasem gravelowcy, czyli Mapnik, Kris i Norbiś, chytrze zostawiają z boku podjazd na Sokolec i przez wieś Sierpnica zjeżdżają w kierunku doliny Sowiego Potoku, pod Wielką Sową. Chwila przerwy pod Oberżą PRL, ze środka dochodzą odgłosy krzątaniny… z otwartego okna niosą się zapachy… najwyraźniej ktoś przygotowuje kawę w musztardówkach. Pojawia się patrol policji i … straży pożarnej – wszystko wskazuje na to, że w okolicy będzie rozgrywany jakiś wyścig MTB. Szybko znikamy stamtąd, długim i przyjemnym zjazdem lecimy do Jugowa, gdzie udaje nam się znaleźć otwarty sklep. Uzupełniamy napoje, bo teraz czeka nas znowu kilka dłuższych podjazdów przez Przygórze i Wolibórz, w kierunku Twierdzy Srebrnogórskiej…
Gdzieś w połowie podjazdu pod Srebrną Górę gubi się Kris… gdy dojeżdża do ekipy już na szczycie, wytłumaczenie jest to, co zwykle: znowu zawiesił się ten cholerny Garmin. Wiadomo, nie przyzna się, że z sił opadł… Już całym zespołem zjeżdżamy do Srebrnej Góry, licząc na jakąś kawę czy cuś… niestety, jedyna knajpka pod twierdzą jest nieczynna, a zjeżdżać (i potem skrobać się znowu z powrotem nikomu się nie chce). Ostatecznie więc wbijamy na szczyt, pod samą twierdzą robimy sobie pamiątkowe fotki. A Norbiś… nie byłby sobą, gdyby przy okazji nie przetestował nowego modelu Speca. Ładny ten e-gravel. Kiedyś sobie taki kupimy. Ale kiedyś…
Tymczasem za Nową Rudą, 6 września 2020, Ekipa pościgowa, godz. 12:13.
Za Nową Ruda prowadzi fajna ścieżka rowerowa z boku trasy, lekko polami. Jest urokliwie, jedziemy sobie po płaskim, humory dopisują. Nie wiemy jak reszta ekipy ale postanawiamy wpaść na Zamek Sarny. W końcu, jak to określił Jędrzej: „niech to chociaż będzie namiastka turystyki rowerowej.” Zwiedzamy dziedziniec, Jędrzej a szaleje z aparatem. Chwilę zajmuje nam jeszcze rozmowa z przesympatycznymi artystkami, które kręcą materiał wideo do jakiegoś teledysku z czarownicami… wreszcie ruszamy. Dobrym podsumowaniem jest hasło jednej z czarownic: „każdy ma jakąś swoją odjechaną niedzielę”. Po drodze są jeszcze Wambierzyce, gdzie wbijamy na pamiątkową fotę na schodach sanktuarium i już już, prawie jesteśmy u celu….
Ku Kłodzku! 6 września 2020, Ekipa Gravelowców, godz. 12:38.
Za Twierdzą szybciutko robimy asfaltowy podjazd, którym zjeżdżaliśmy wcześniej i przez wiadukt kolejowy, przy Wilczym Rozdrożu wbijamy na szlak MTB, wiodący w stronę Wilczej Góry. Świetnie się stamtąd prezentują szańce odwiedzonej chwilę wcześniej Twierdzy, jednak najlepsze ma dopiero nadejść. Kawałek za Czeskim Lasem wjeżdżamy na prawdziwa gravelową autostradę: ubity, doskonałej jakości szutr jest szeroki na dwa auta (no, chwilami, zwykle ma szerokość, która jest w stanie pomieścić ciężarówkę zwożącą drewno z wyrębu)… a że praktycznie wiedzie nas w dół…. To chwilami jest naprawdę wybornie. Gdy wreszcie na… Wilczej Przełęczy (co oni tu tak z tymi wilkami?) wyjeżdżamy na asfalt, trzeba zwolnić, bo jest on dziurawy, jak szwajcarski ser. Skończył się szutr, zaczęły się pagórki. Norbiś kręci nosem, więc… mówimy mu, ze za chwilę Kłodzko, a tam… słynne kłodzkie bezy z owocami w Cafe Perfetto. No i pozamiatane! Lepiej było mu tego nie mówić. Odtąd każdy podjazd pokonuje z okrzykiem „BEZA” i nie idzie go dogonić. Wpadamy więc do Kłodzka na totalnej wiksie… kawiarenka pusta, ale… bezy są. Maciej i Norbert zamawiają po dwie… Oto kwintesencja turystyki rowerowej.
Już był w ogródku, już witał się z gąską… czyli ostatnie km przed Polanicą. 6 września 2020, Ekipa (już nie tylko) pościgowa, godz. 13:32.
No i się zaczyna. Krzysztof nie byłby sobą gdyby nie zaplanował końcówki w stylu Up&Down (wyjaśnienie Krisa: są góry, musi być pod górkę), więc mamy taki lekki rollercoaster aż do końcowego podjazdu. Lajtowe 15km… nic z tego, środek Kotliny Kłodzkiej wcale nie jest taki płaski. Gdy docieramy do Polanicy, na ostatnim podjeździe mijamy się z Rafim, który już z częścią ekipy wyjeżdża autem do domu. A że w tym samym czasie do bazy docierają gravelowcy, to nastroje wszystkich są już całkowicie wyjazdowe. Trwa pakowanie, i ochy i achy na d Kotliną i tym ile, kto, i gdzie pocisnął …czyli jak to w KBR, wszystko w normie rowerowych wariatów. To był epicki wyjazd, trzeba brać się za planowanie kolejnego…
A jechać można tak, jak gravelowcy…
Albo tak, jak Ci, którym się śpieszyło…