Silni. Zwarci. Gotowi!
Tacy prezentujemy się w sobotę rano, na śniadaniu w Karolince. Wieczorne, długie Polaków rozmowy, skończyły się wspólnym wnioskiem, że wyjazd będzie opóźniony o godzinę… bo ekipa chce pospać. Jednak o świcie okazuje się, że nie tylko głosy Kingi i Szczepana (ich po prostu zawsze i wszędzie słychać) niosą się po okolicy – szefostwo zapowiada koniec łaskawości – z kolejnego noclegu będziemy ruszać rano. A nie jak wszyscy wstaną. Kris: „-skoro i tak nie możecie dospać?”
Szesnaście osób! WOW! Tylu KaBeeRowiczów jeszcze na tak dalekim wyjeździe (ha!, tego dnia znowu będziemy w Czechach!) nie było. Odnotowujemy to dla potomnych, pykamy pamiątkową fotkę na starcie i hajda, w kierunku Parku Narodowego Gór Stołowych.
Jesteśmy w górach…
O razu też robi się nam gorąco. Nie, nie dlatego, że sobota miała być (i będzie) najcieplejszym dniem naszego wypadu rowerowego. Otóż dlatego (gdyby się ktoś nie spodziewał), że trasa tradycyjnie prowadzi pod górkę. Nawet, by tak rzec, pod niekończącą się górkę… Ot, takie naturalne wymuszenie jazdy grupowej zgodnej z przepisami. Jest nas (pamiętacie?) szesnaścioro, toteż pierwszy podjazd szybko i skutecznie wymusza jazdę solo. Tradycyjnie, czekamy na pierwszej górce na wszystkich.
… więc musi być pod górkę!
Gdy wreszcie zjeżdżamy się w wszyscy w Batorowie, kilku śmiałków umyka do przodu, chcąc od razu, na rozgrzanych nogach, rozpocząć podjazd pod Batorówek. A tenże jest, by tak rzec, zacny. Przy parkingu leśnym, gdzie zjeżdżamy wreszcie z asfaltu i wbijamy w trasy Parku Narodowego grupy już nie widać. Słychać co prawda mocne sapanie, ale może to jakieś niedźwiedzie albo inne borsuki są? Któż to wie…
Te kilkanaście kilometrów jazdy, wzdłuż doliny strumienia nazywanego Czerwoną Wodą jedzie się absolutnie wybornie. Świetna, szutrowa nawierzchnia, zapadające w pamięć widoki… powodują, że do Karłowa co niektórzy wjeżdżają na wdechu wynikającym z zachwytu. Zaś w Karłowie, skoro ¼ trasy za nami… obowiązkowa kawa.
Wokół Szczelińca!
Ten przystanek na kawę jest znamienny. Nieopatrznie bowiem, w trakcie kawowej sjesty ktoś podpowiada, że jest krótsza droga i… nagle połowa ekipy zwija się tak szybko, jakby ich niedźwiedzie goniły. Zostają najwytrwalsi: Jędrzej (wiozący sztandar z hasłem: „to nie ma nic wspólnego z turystyką rowerową”), Fanky (co się byle jakim górom nie kłania), Norbiś („jest ślad, wiadomo…”), Mapnik („jak tu chodziłem w ’77 roku, to…”), Mariusz (niby „nie dam rady”, a zawsze wszędzie pierwszy), Dominik („wydobyłem ten rower z dna jeziora i da się na nim jeździć”… czy jakoś tak..), Szczepan (maskotka, pamiętacie opowieść z poprzedniego dnia?) i Kris (autor całego ambarasu). Wjechaliśmy na łąckę, wedle tsech buczków… (a nie, to nie ta opowieść, sorry), w każdym razie z łąk, wśród świeżo skoszonych traw, otaczających najwyższych szczyt Gór Stołowych widok na pobliską górę jest porywający. Świerszcze grają, trawy pachną, słońce przygrzewa… a droga wiedzie przed siebie, aż tu nagle nie zmieni się w rumowisko. I co tu kryć – mimo, że z górki, to pchalim… No, poza Mariuszem (dzida na dół) i Fankym (pokażę Wam, jak się to zjeżdża z niesprawnym hamulcem). Szczęśliwie docieramy do zabudowań i wracamy na Szosę Stu Zakrętów.
Łyżka nie istnieje…
Zastanawialiście się, jak wygląda zakrzywianie rzeczywistości? Balansowanie na krawędzi? Zjazd z Karłowa do Radkowa, wspomnianą Szosą Stu Zakrętów, na rowerach jest właśnie czymś takim. Długi, równy, asfaltowy zjazd, w trakcie którego trzeba bardzo mocno hamować, by nie przestrzelić jednego z licznych na tym odcinku zakrętów… Gdy wpadamy do Radkowa… okazuje się, że… ślad trasy został gdzieś za nami… na szczęście dojeżdża Kuba i ratuje nam życie: nie musimy wracać pod górkę, tylko objechać Zalew Radkowski z innej strony. Co czynimy i po chwili zjeżdżamy się z resztą ekipy tuż przy granicy z Czechami. Wszystkich tak mocno trzyma adrenalina ze zjazdu, że… znowu nie zauważamy braku dwóch KabeeRowiczów. Jak zwykle Kris zostaje, a reszta powoli rusza w stronę Božanova.
Czeska gościnność…
Wspominaliśmy, że ujęła nas ilość knajpek czekających na rowerzystów przy licznych trasach rowerowych w Czechach? Wspominaliśmy. Jadąc więc przez teren Broumovskich Skał, całkiem niespodzianie (nie tylko dla nas, ale i, jak się za chwilę okaże – dla obsługi) wjeżdżamy do kolejnej takiej restauracyjki. Rowerzystów tu co niemiara. To akurat nie dziwi, skoro pogoda dopisuje, a Czesi mają ku temu sporą infrastrukturę. Jednak, gdy do środka restauracji ładuje się 16 dodatkowych osób, to nawet, przy próbie zachowania pozorów dla dystansowania społecznego robi się cokolwiek „tłoczno”. System zamawiania potraw haczy się i wiesza, jak komp na Windowsie… zwłaszcza, że napisany jest, by tak rzec, w tym zabawnie brzmiącym języku (tylko)… miłe panie zza baru próbują ratować jak się da, ale… całość zmierza ku nieuchronnemu…
Pierwszy traci zimną krew Kris. Drugi jest Fanky… gdy pojawia się w drzwiach wyjściowych z lokalu, widać, jak jego legendarne opanowanie uchodzi mu uszami niczym czarnym dym z lokomotywy. Okazuje się, że szefowa tego czeskiego biznesu wyszła cała na biało, w pretensjach, że „jak my możemy, tak bez zapowiedzi, do restauracji przyjść i zamawiać sobie jedzenie…”
Gdyby nie nasza wrodzona łagodność i miłe usposobienie, znowu we wrześniu wybuchłaby wojna… Uff…
Daleko jeszcze?
Po popasie (kto miał cierpliwość, ten zjadł, kto nie miał, ten nie) ruszamy do Polski. Czeka nas najtrudniejszy na tym wyjeździe podjazd pod Waligórę. Za Ruprechcicami kończy się asfalt, a zaczyna… no dla niektórych piekło. Kilkunastokilometrowy, szutrowy podjazd, z odcinkami mającymi nachylenie powyżej 20%… w końcu niektórzy zrzucą z blatu na tym wyjeździe. Jakby tego było mało, że jest stromo i ciężko, to od strony Mieroszowa zauważalnie ciągnie w naszym kierunku spora, burzowa chmura. Ciągnie, błyska groźnie i grzmi. Trzeba jak najszybciej przebić się do Polski… zaraz po drugiej stronie jest schronisko Andrzejówka, gdzie – jeśli burza się rozszaleje – będzie można poczekać, aż cała ekipa się zjedzie. Jedziemy solo, czasami dwójkami, czy trójkami… nie pada, choć coś, co sprawia wrażenie deszczu na moment muska zbocze kryjącej nas góry. Telefonicznie zgadujemy się, że każdy zjeżdża na własną rękę (a dokładniej: własnym tempem) do Jedliny Zdrój.
Kris zapewniał, że przypałacowa restauracja jest zacnie wyposażona i z pewnością nas przyjmie. Oczywiście zapomniał powiedzieć, że po polskiej stronie czeka nas jeszcze ścianka w Kamionce…
Meta.
Browar / pałac Jedlinka, w Jedlinie Zdroju to prawie finał wycieczki (z tego dnia). Gdy Norbiś i Mapnik wpadają tam jako pierwsi, szybko wyłapują miłą Panią Manager, która błyskawicznie przyznaje się, że zapomniała dla nas zorganizować stoliki (wcale tego nie zamawialiśmy, ale… cicho 😉). Ekipa zjeżdża się stopniowo: maszerujemy przez restaurację z rowerami, by na drugim dziedzińcu, jak państwo hrabiostwo, w należnym spokoju spożywać i delektować się tym, co każdy sobie zamówi. Obsługa jest naprawdę pierwsza klasa, jedzenie i napoje też… polecamy zdecydowanie. To całkowita odmiana po tej czeskiej nibygościnności… Wchodzimy (a raczej wyjeżdżamy) już po zmroku i po raz pierwszy (i ostatni) na lampkach docieramy do pobliskiej agroturystyki. Mimo iż było chwilami naprawdę ciężko – nikt nie odpuścił. A wieczorem znowu nocne Polaków rozmowy [—– ocenzurowano].
Dystans: 80 km, 1,5 km pod górę. 4h 55 min jazdy, w trasie (brutto) 10h 58 min. Trasa wygladała tak: