Zamiast wstępu.
W piątkowy poranek, nad Masywem Śnieżnika wiszą ciężkie chmury. Pierwsza myśl: dopisało nam spore szczęście – mieliśmy przecież zostawić to pasmo za sobą i ruszyć w kierunku Gór Orlickich. Ale rzut oka w przeciwną stronę niespecjalnie poprawia nastrój… nad przełęczą pod Kamiennym Garbem, oddzielającą dolinę Goworówki od Jodłówki też wiszą chmury. Może nie deszczowe, ale te z rodzaju zabierających nadzieję na widokowe atrakcje. A przecież właśnie dla widoków zdecydowaliśmy się tak pomęczyć na tych licznych podjazdach… Jak żyć?
No dobra, startujemy przed 9. Kuba, jedyny rozważny, acz romantyczny z ekipy… wyjeżdża ubrany wyłącznie na krótko. Reszta, szybciej, lub wolniej przystaje sobie po drodze i zdejmuje z siebie kolejne warstwy odzieży. Co prawda nie jest jakoś tak zdumiewająco ciepło, ale ścianka podjazdu robi robotę. Niektórzy dzielnie walczą, inni rezygnują i podprowadzają rowery. Co bywa dość irytujące, gdy osoba prowadząca rower wchodzi na szczyt szybciej niż goniący ją rowerzysta… Ostatecznie na górze jesteśmy po kilkudziesięciu minutach, a gdy wjeżdża ostatni, pada tradycyjne hasło: „odpoczęliśmy, to jedziemy…”. Nie, nie, oczywiście wszyscy czekają, przy okazji ubierając na siebie, kto co ma pod ręką. Bo czeka nas długi, dość szybki i jak się za chwile okaże – zimny zjazd do Jodłowa.
Polska w… budowie.
Jodłów mijamy pędem, a za kolejną wioskę, Pisary… zaskakuje nas spory plac budowy. Coś tu nasza, rosnąca w siłę Rzeczypospolita, buduje na potęgę. Toteż trochę lekceważąc taki niezbyt (na nasze wytłumaczenie) widoczny zakaz wjazdu, na lekkiego bezczela… jedziemy sobie całą ekipą przez ów plac budowy. Czegoś, co będzie taką jakby drogą ekspresową, albo zbiornikiem na wody opadowe. Cała sytuacja jest miła i kuriozalna zarazem. Miła, bo ze strony Bobów Budowniczych zupełnie nie widać zainteresowania naszymi osobami. Kuriozalne, bo chwilami mamy wrażenie, że oni nas widzą, ale patrzą przez nas jak przez powietrze. Ktoś tu najwyraźniej nie istnieje 🙂
Tym samym więc, trzymając się (prawie) wytyczonego szlaku wyjeżdżamy w końcu na szosę do Boboszowa i kilka minut później meldujemy się na granicy z Czechami. Zanim grupa się zjedzie, jest czas na obowiązkowe fotki. I ruszamy na pierwszy, tak liczny, zagraniczny wypad rowerowy KBR-u.
Bunkrów nie ma, ale też jest… fajnie 😉
Pierwsze miasteczko w Czechach to Lichkov. Pierwotnie miało być ono miejscem zwiedzania bunkrów, należących do artyleryjskiej grupy warownej „Bouda”. Miało być, ale… jakoś tak dziwnie ślad nas poprowadził, że zjechaliśmy z dość nieprzyjemnie ruchliwej, czeskiej drogi nr 312 i jadąc sobie wąskimi dróżkami i alejkami przez miejscowość – ominęliśmy ten punkt wycieczki. Wiecie, nie było ciśnienia, bo czeskie bunkry to trochę jak francuskie czołgi. Słabo przydają się na wojnie. 😉 Jędrzej co prawda zżymał się, że miały być, ale na pytanie, czy chce jechać do nich ostro pod górkę… zapowietrzył się i na tym praktycznie zakończył się temat zdobywania umocnień w obcym kraju…
Jednak, by nie było tak miło, łatwo i przyjemnie… wyjazd z Lichkova prowadził nas w kierunku Kamieńczyka. A ten odcinek… no był kolejną ścianką do pokonania. Pod górkę było dość ostro (echo okrzyków „to nie ma nic wspólnego z turystyką rowerową” niosło się zboczami obu dolin: polskiej i czeskiej), wjazd był długi i męczący, ale za to na szczycie Kamyka (723 m npm) panoramia i widok Góry Orlickie prezentowała się nadzwyczaj urokliwie. No, jak jest podjazd, to musi być i zjazd. Do Českich Petrovic mknęliśmy więc szybko, a na dodatek ciepło i przyjemnie, bo chmury rozeszły się już po okolicy darliśmy w dół już w pełnym słońcu. W wiosce przystajemy na odpoczynek: obowiązkowo kawka i coś słodkiego… (właścicielka: „a nakroje ja wam marlenki”) – aż nie chce się jechać. Sporo rowerzystów na szlaku, choć, nie ma co kryć, przeważają rowery elektryczne. Z jednym z Czechów konwersujemy sobie o stereotypach: okazuje się, że dziwi go zamawianie podwójnego espresso i ciacha, bo on Polaków kojarzy raczej z „polska kiełbasa”. Uśmiechamy się mile, patrząc jak dopija kolejne piwo i odjeżdża w kierunku wsi Čihák. Spotkamy go zresztą kilka chwil później w tym Čihák, znowu siedzi w knajpce, przy kolejnym piwie… Cóż, te stereotypy…
A to Polska właśnie…
To jest kwestia wymagająca podkreślenia: jadąc wzdłuż rozdzielającej sąsiadujące kraje rzeczki o wymownej nazwie Dzika Orlica zadziwia nas ilość restauracyjek i knajpek znajdujących się przy tych czeskich, bardzo przecież lokalnych, drogach. Trochę przypomina to nadodrzańskie przystanie dla rowerzystów, pobudowane i działające wzdłuż niemieckich szlaków nad Odrą. Patrząc przez pryzmat polskiej strony – gdzie w tej mierze jest taka jakby pustynia… aż mile się owe miejsca odpoczynku (gdzie w gruncie rzeczy większość klientów to rowerzyści lub motocykliści) obserwuje. Trochę im tego zazdrościmy. Choć trzeba zaznaczyć, że w lokalach tych płatności przyjmują tylko w gotówce. Na szczęście PLN są też honorowane.
Do Polski wracamy kilka kilometrów później, przez Niemojów, po czym dalej mkniemy Doliną Dzikiej Orlicy (choć teraz po jej drugim brzegu). Teren jest lekko pagórkowaty, jedzie się na tyle przyjemnie, że nie zauważamy, jak gubi się nam Szczepan. Gdy przystajemy za Poniatowem, czekając, aż dojedzie… to mijają kolejne minuty, a dalej go nie ma. Ktoś przypomina sobie, że przecież miał problemy ze schodzącym z koła powietrzem. Szybka narada… ustalamy, że ekipa jedzie dalej, aż nie znajdzie knajpki z obiadem, a Kris wraca po zgubę.
Ręce, które czynią cuda…
Szczepan zmieniający dętkę jest maskotką wyjazdu. Pierwszy raz zmieniał ją jeszcze pod domem, zanim załadował rower na auto. Drugi raz zgubił ciśnienie w kole na zjeździe ze Śnieżnika (co jest widoczne na filmiku będącym trailerem wyjazdu i na powyższym zdjęciu). Mamy na filmie Szczepana pompującego koło z rana, mamy pompującego koło na trasie, mamy w Czechach… no uparł się chłop i co zrobić. Oddajmy głos Krisowi:
„Gdy po około 10 km powrocie dojeżdżam do Szczepana, widzę rozbebeszone koło, dętki na poboczu, łyżki i Szczepana, telefonicznie ugadującego się właśnie z panią z ubezpieczalni (poziom zrezygnowania osiągnął zatem 9 w 10-cio stopniowej skali) . Szybko ustalam stan faktyczny: z dętki w kole schodzi powietrze, a zapasowa jest poklejona i też nie trzyma. Zostawiam więc Szczepana z jego rozmówczynią (swoją drogą czarowanie ubezpieczycielki wychodzi mu całkiem zgrabnie) i zabieram się do sprawdzania opony. Eee… nic w niej nie ma. Sprawdzam kilka razy, nosz czysta. Pompuję wyjętą dętkę… by tak rzec… trzyma powietrze. Każę mu się rozłączyć, zakładamy dętkę (tę samą, którą trzeba było dopompowywać co rusz), oponę, pompujemy koło… no i trzyma. Będzie trzymać do końca wyjazdu. Nosz, kurde… MAGIA!”
Dętka trzyma, ruszamy i po chwili dzwoni Ekipa. Czekają nas nas pośrodku doliny, nad zalewem wodnym przy ośrodku Orlica. Zamówili nam po hamburgerze… gdy dojedziemy wreszcie, danie się akurat podaje. Z przyjemnością i całkiem zasłużenie rozsiadamy się nad potoczkiem, w którym bezwstydnie ktoś chłodzi skrzynki pełne piwa… Ojeju, jak stąd wyjechać?
Skrótem! Skrótem, Asterikśmie! …………….. (Asterixie!)….. Ixie!
Zanim ruszymy, zaczyna się szukanie alternatyw. Na ten dzień mamy bowiem trasę jedną (a nie, wzorem dnia poprzedniego, łatwą lub łatwiejszą) do przejechania. Jechało się w sumie przyjemnie, czasu zostało sporo, a kilometrów niewiele… i nie bardzo dlaczego zaczyna się, najpierw mimochodem, a potem już całkiem oficjalnie szukanie skrótów do Polanicy. Bo nocujemy dziś w tym samym miejscu, co za pierwszym razem. Ba, mamy tam powitać pozostałą część ekipy (i to podobno jest wymówka, by skracać drogę). Dyskusja na leżakach przy knajpce jednak nie przynosi rozwiązania. Ruszamy zgodnie z planem…
Kilka km dalej, pod sklepem (bo trzeba się zatrzymać, by tym razem kupić picie i… przy okazji pogadać o skrócie), też nie. Jedziemy więc… po śladzie (jest ślad, trzeba nim jechać, jak mawia Norbiś). Gdy więc wreszcie przebijamy się przez północną część Gór Bystrzyckich, i pojawia się zjazd do Dusznik… już nikt nie chce skracać trasy. Co prawda część ekipy, czując już nadchodzącą porę kolacji gna wprost ku Polanicy, ale… troje z nas, namówionych przez Macieja zawraca do parku zdrojowego, na chwilę relaksu. Bez Norbisia… oj, będziesz Ty kolego żałował…
Espresso, serniczek i Chopin w zestawie.
W parku zdrojowym tłoku nie ma. Owszem, trochę wczasowiczów jest, ale o miejsca przy stolikach bić się nie musimy. Zamawiamy kawę i deser, z pobliskiego parku, spod fontanny (ponoć to najwyżej w Polsce tryskająca fontanna) dobiega nas mile brzmiący nokturn cis – moll Fryderyka Chopina. Piszący te słowa mógłby tam zostać na zawsze… Słońce tak przygrzewa, a muzyka tak pięknie gra, aż (znowu) nie chce się jechać… W końcu jednak ruszamy i tuż za miastem dopada nas przepiękny widok gromady balonów na gorące powietrze, unoszących się majestatycznie na przestrzeni wielu kilometrów wokół. Aż chciałoby się, by to Jarek i Skfar byli w tej ekipie na niebie (i to byłoby dopiero niesamowite spotkanie KBR-u)… ale nie. Podjeżdżamy ostatnią ściankę, rzucamy okiem na znikające za górami i balony, i długą, leśną, świetnej jakości, szutrową drogą dojeżdżamy wreszcie do bazy w Polanicy Zdroju. Uzupełniająca wyjazd ekipa Bractwa, która dojeżdża na kolejne dwa dni z Kórnika i z Tychów… będzie za godzinę. Czekamy więc grzecznie, zasłużenie popijając zimne piwo…
Dystans: 90 km, 1,6 km podjazdów. 6,5h jazdy, 10,5h czasu brutto.