Góry Atlas, dzień trzeci…

... czyli w końcu jesteśmy w górach.

Touama - Demnate, ok. 115 km, 2330 m up

Poranek w Touama jest diametralnie różny od tego w Marakeszu. Przede wszystkim ta ciszaaaa… nie słychać niczego, żadnych odgłosów cywilizacji, czy innych muezzinów. No dobra, tych ostatnich to pewnie przespaliśmy. Bo… mimo, iż czeka nas potencjalnie najtrudniejszy dzień, to nie zrywamy się o świcie i nie ruszamy na ślad. Spokojnie, te góry tu są od milionów lat, więc postoją jeszcze trochę, prawda? No to śniadanko…

Śniadania w Maroku są dość monotonne. To taka pośrednia wersja francuskiej kuchni połączonej z opcją lokalną. Czyli na słodko: dżem i obowiązkowo miód, do tego król wszystkich śniadań, czyli serek topiony ¯\_(ツ)_/¯ … Jak mamy szczęście, jest jajecznica, jak nie mamy szczęścia – jest jajecznica na zimno. Plus także obowiązkowo naleśniki baghrir… & of course miętowa herbata. Zwłaszcza ta ostatnia, podawana z ziołami okazuje się być wyjątkowo pyszna. Ale, jak na wydatek energetyczny, który nas czeka tego dnia… szału nie ma. Pozostaje mieć nadzieję, że coś się znajdzie po drodze…

Ruszamy. Najpierw w dół, do krajówki. A każdym razie do drogi, która jest główną arterią komunikacyjną na trasie do Warzazatu. Jeśli zastanawiacie się, czy to dobry pomysł (tym bardziej, gdy ktoś czytał opis poprzedniego dnia i zwrócił uwagę na to, jak było podczas przeprawy przez Marrakesz)… otóż droga N9 z perspektywy rowerzysty to absolutnie petarda.

Wyobraźcie sobie szeroką jezdnię, w znacznej części dwupasmową pod górkę (w dół prowadził jeden pas, coś jak u nas trasa w Kotlinę Kłodzką), na której WYODRĘBNIONO przy poboczu szeroki, tak na oko na 1,5 metra pas asfaltu specjalnie dla rowerów (no, i dla skuterów, żeby nie było za pięknie). Tak, taka organizacja ruchu powoduje, że jedziemy drogą krajową i jest to chyba najbezpieczniejszy odcinek na całym wypadzie. Co więcej – gdy na tym odcinku dogania nas jakieś auto (a nie jest to specjalnie trudne, bo średnie nachylenie ma na tym 13 km odcinku jakieś 5-6%, do tego co chwilę niektórzy przystają na zdjęcia)… to kierowca omija nas szerokim łukiem. W Europie tak się zdarza. W Niemczech zazwyczaj. W Polsce bardzo rzadko czasami. A w Maroku? To reguła. Ot, kraj kontrastów. 

Tuż przed przełęczą widzimy knajpkę… zjeżdżamy nawet doń, ale okazuje się być zamkniętą. Kolejna… nasza wyjazdowa konina wyrwała pod górę na przełęcz i gdy zamykający wyjazd KaBeRowicze pojawiają się przy niej… już ich nie widać, więc też tam nie stajemy. I to jest decyzja, która będzie pokutować do końca dnia. Ale… nie uprzedzajmy faktów.

W końcu, po 13,5 km podjazdu meldujemy się na przełęczy, robimy pamiątkową fotkę, wymieniamy uwagi nt. trasy i hajda w dół. Szybki, nawet bardzo szybki zjazd asfaltową jezdnią robi swoje – mkniemy w dół i chyba wszystkim szum wiatru zagłusza myśl, że zaraz z krajówki zjedziemy, wbijemy w wioski na wzgórzach i… pewnie jakoś to będzie. 

No więc nie, nie będzie. Lokalnie robi się od razu. Bardzo lokalnie. Na pierwszy sklep natykamy się po kilkunastu kilometrach mozolnego wspinania się na pierwszą z przełęczy, chyba w trzeciej wiosce na trasie. Jedziemy praktycznie każdy solo, bo nachylenie trzyma średnio po 8 – 9 %, słońce – na całe szczęście jeszcze zimowe – praży niemiłosiernie i woda z bidonów znika, jakby parowała. 

W dolinie rzeczki Oued Tensift, gdzieś pośrodku niczego przystajemy na… kawę. Kris wiezie swój wypasiony ekspres, więc jest szansa na espresso w takich to okolicznościach przyrody. No prawie jest szansa, bo jednak ekspres bardzo wolno podgrzewa wodę (chyba lepiej zabrać kuchenkę i robić kawę z wrzątku), a dodatek bateria w nim wystarcza na trzy kawy. Cóż… spróbujmy pojechać dalej, może coś tam znajdziemy i jakoś to będzie.  

Otóż nie. Nie będzie. Do końca trasy już nie spotkamy żadnej knajpki, kawiarenki czy baru (od razu widać, żeśmy wjechali w góry), a sklep… cóż, na szczęście uratuje nam życie pod koniec dnia. Póki co, nie ma lekko. Trzeba jechać. Pod górę. Bardzo bardzo pod górę…

Jedziemy, jak wcześniej się rzekło: solo. Gdzie są pozostali – praktycznie w każdej wiosce, którą mijamy – jesteśmy w stanie to ustalić. Jak? Ano za sprawą dzieci, które na tych wioskowych drogach bawią się w bonjour, przybijanie piątek i… podobne zabawy. A że jest jakby pod górę, to niespecjalnie, przynajmniej piszącemu te słowa, jest łatwo oderwać dłonie od kierownicy. Niestety też obserwujemy (wymienimy się opowieściami o tym wieczorem) dość jednoznaczne zachowania: im większa grupka dzieci, tym bardziej robią się odważniejsze, a co za tym idzie… natarczywe. Kończy się więc tym, że raz czy drugi leci w naszym kierunku kamień czy piłka, a nawet… próbują ukraść. To i owo z sakw.

Ostatecznie jednak Misza i Darek odzyskują skradzione fanty, a z natarczywością radzimy sobie tak: gdy mozolnie wspinasz się pod górkę, z prędkością, przy której gromada dzieciaków jest w stanie biec obok ciebie przez kilka minut… wystarczy im na to pozwolić, a gdy już trochę się zmęczą, po prostu trzeba stanąć na pedały i odjechać im kilkanaście metrów. To zazwyczaj wystarcza, by straciły ochotę na gonienie lub rzucanie kamieniami. Przynajmniej w naszym przypadku wystarczało…

Jednak nie ma co narzekać, bo widoki naprawdę robią wrażenie. Ośnieżone szczyty Wysokiego Atlasu, do tego świeża, jeszcze nie spalona słońcem roślinność, zarówno ta dzika, jak i ta uprawiana przez człowieka po prostu zachwycają. 

Trasa na cały dzień to ciut ponad 100 km, do Demnate. Mamy ją poprowadzoną pod nocleg, więc… co może pójść nie tak. Zwłaszcza, że ostatnie 20 km to jest taki bardziej zjazd. Cóż… nie uprzedzajmy faktów.

Po ostatniej przełęczy grupa rozpada się już dokumentnie. Dami musi być pierwszy wszędzie, bo inaczej garmin każe mu iść spać o 19 😉 a Kris z Mariuszem spędzają czas na robieniu fotek i ani im śpieszno na nocleg. Dodatkowo temperatura powietrza i te procenty… nachylenia podjazdu powodują, że gdy w końcu zjeżdżamy się na krawędzi doliny, przy – uwaga – pierwszym od chyba 30 km sklepie – wszyscy rzucają się na dostępne w sklepiku napoje, jak komary na człowieka.  

Do Demnate wbijamy o zachodzie słońca. Wbijamy i… okazuje się, że ślad, który miał pod hotel prowadzić… wcale tam nie prowadzi. Porównujemy współrzędne GPS z bookingu, dostępne zdjęcia z widokiem z google maps… i wychodzi nam, że do hotelu jest jeszcze 8 km. Osiem km pod górę… ruchliwą trasą, między autami, z  zerwanym na potrzeby (chyba, bo w sumie to nie wiadomo, żadnych znaków nie było) remontu asfaltem. Nie jest to łatwe 8 km, mimo, że jechaliśmy dziś bardziej męczące fragmenty. Ostatecznie docieramy pod hotel, choć niektórzy mają już serdecznie dość i ostatnie metry po prostu… nie wstydzą się pchać roweru. 

I to nie koniec “przygód”, bo minie dobra godzina od przybycia do hotelu, gdy wreszcie uda się nam dogadać i dostać tadżina na kolację. Pardon my french, ale ciężko się tłumaczy zdania w komórce na francuski, gdy… obsługa zdań w języku francuskim nie potrafi przeczytać. #takbyło #niezmyślam

Ale… dostajemy do kolacji zimne piwo. I tym pozytywnym akcentem zakończmy ten dzień…

A jechaliśmy tak...