Góry Atlas, dzień pierwszy…

... czyli opowieść o wypadzie w góry, bez gór 🙂

Kórnik => Berlin => Marrakesz

Damian: – dobra, mam walizkę, lećmy gdzieś. Ja się zgadzam na każdą trasę.

Kris: Góry Atlas. Ja jeszcze po Afryce na rowerze nie jeździłem…

Misza: – okej, fajnie, ale przypominam, że pół roku temu było tam trzęsienie ziemi, te drogi tam mogą nie istnieć…

Mariu: no właśnie, łatwo Wam mówić – tam będzie dużo pod górkę, a ja zimą nie jeżdżę i będę całkiem bez formy.

Darek: jestem na diecie, wezmę tortille z biedry…

Kris: lecimy i już. 

No więc nie do końca tak właśnie wyglądała nasza rozmowa o wypadzie do Maroka, ale załóżmy, że prawie tak. Faktycznie bowiem wszyscy zapalili się do hasła “ja jeszcze na rowerze po Afryce nie jeździłem”, i to zdanie właściwie zdominowało nasze wszystkie późniejsze działania. W listopadzie 2023 r. kupiliśmy bilety lotnicze, z Berlina do Marrakeszu, bo okazało się, że takie rozwiązanie jest najkorzystniejsze cenowo (i czasowo, ale o tym później). Wstępnie też planowaliśmy skorzystać ze zorganizowanego transportu na trasie Kórnik – Berlin, ale gdy podliczyliśmy koszty, wyszło, że wyjazd na 3 auta + 3 parkingi na tydzień to mniej więcej połowa tego, co zażyczyła sobie firma transportowa. Walizki (trzech z nas ich nie miało) rowerowe wynajęliśmy po sąsiedzku, potem dwa konkretne spotkania i… fruuu, do Maroka. 

(tak, wiemy, o przygotowaniach mogłoby być więcej, nie chcemy Was jednak zanudzać. Ale jeśli to kogoś bardzo interesuje, śmiało można pisać, odpowiemy)

Lądujemy więc w Marrakeszu w piątkowe popołudnie i zaraz na początku utykamy w kolejce na różne formalności. A nasze rowery? No gdzieś tam są… ale czy całe? Niby człowiek wie, że nie one pierwsze leciały takim samolotem, nerwówka jednak jest. Uprzedzając: walizka jest duża i ciężka. Obsługa… nie jest w stanie nią rzucić. Tak więc… spokojnie, nic im nie będzie.

I nie jest. Odpowiadamy na dziwne pytania przy okienku (bo po co im pytanie o zawód, no i jak to zweryfikują jbc?), dostajemy stosowne pieczątki, w międzyczasie logujemy się do naszych e-simów kupionych przez Airalo i… jeszcze tylko marsz na drugą stronę terminala po walizki. Są wszystkie, są nietknięte… uff… będzie przygoda. 

Oczywiście płacimy frycowe na przylotniskowym parkingu. Bo gdy już w końcu udaje się nam nająć 3 taksówki (dwie by wystarczyły, ale weź tu im wytłumacz, że wolna przestrzeń ładunkowa to zbytek luksusu), to okazuje się, że mnóstwo pomocników przy ładowaniu (niektórzy wybitnie specjalizujący się udzielaniu rad swoim krajanom) bardzo chętnie wyciąga rękę po pieniądze i oby to nie były jakieś śmieszne drobiazgi. Pro-tip? Zamówcie następnym razem transport za pośrednictwem hotelu, w którym śpicie. Robimy tak w ostatni dzień i płacimy znikomą część ceny z dnia przylotu. 

Sam przejazd taksówkami – choć jeszcze tego nie wiemy – powinien nam dać pogląd tego, co nas czeka na rowerach następnego dnia. Ale… póki co jeszcze tego nie wiemy, więc nie uprzedzajmy faktów…

Tak, właśnie od skręcania rowerów zaczynamy pobyt w hotelu. Idzie nam sprawnie, walizki zostają zapakowane do jednego z wolnych pokoi (“mamy tutaj myszy, ale tylko tutaj, więc nikt tu nie śpi”… przepraszająco wyjaśnia obsługa… cóż pozostaje mieć nadzieję, że walizki rowerowe to nie jest ulubiony pokarm dla marokańskich gryzoni. Skręcone rowery? Gotowi? Idziemy coś zjeść.

No tak. Dżami al-Fana, czyli podobno “plac bez meczetu” albo “plac umarłych” (bo handlowano tam niewolnikami i wykonywano egzekucje publicznie) to fragment medyny, tej zabytkowej części Marakeszu. W piątek wieczorem jest tam wszystko, co w przewodnikach wyczytacie jako atrakcja. Czy to faktycznie atrakcja? Nie mamy tej pewności. Straganiarskie knajpki z naganiaczami, które pojawiają się tam wieczorem kuszą zapachami, ale natarczywość miejscowych jest, delikatnie mówiąc nieprzyjemna. W końcu lądujemy gdzieś w knajpce, gdzie tadżin jest podobno smaczny, a harira taka sobie. Wyjedźmy już z tego miasta… 

nasz hotel wieczorową porą...