Góry Atlas, dzień 5…

... czyli skoro miało padać to się powłóczymy po okolicy.

Nierowerowe Ouzoud. 9,40 km, 320 up. Spacerek.

Rankiem budzi nas deszcz.

Wróć. To nieprawda. 

O wschodzie słońca budzi nas zawodzący muezzin. No jakoś tak się złożyło, że całkiem rozsądnie wyglądający hotelik położony był praktycznie vis-a-vis meczetu. Zresztą, nawet gdyby mieścił się w większym oddaleniu, to akustyka terenu, na którym stały (hotel i meczet) połączona ze zdobyczami cywilizacji (nieodłącznym głośnikiem najlepiej nadającym wysokie tony) zrobiłyby swoje. Jesteśmy pewni, że jeśli Allah mówi wszystkimi językami świata, to naszego przebudzenia za modlitwę uznać nie dał rady. Nie ma takiej opcji. Mimo, iż pewne słowa u wszystkich powtarzały się dość często i w różnych odmianach. 

No ale… zostawmy muezzina z jego miłością do świata, a wróćmy do małego hoteliku w Ouzoud. Otóż poza zaśpiewem jeszcze jedna kwestia nie dawała zasnąć, gdy już umilkły nawoływania do modlitwy. Przejmujące zimno. Zegarek pokazał 1 stopień Celsiusza… po prostu Afryka na całego. Kto mógł, przykrył się wszystkimi kocami świata i czekał na normalny początek dnia.  

A normalny początek dnia zaczyna się od… deszczu. Miało padać? Miało. To pada. Okej, nam to w sumie nie przeszkadza. No, może Damianowi, bo mu średnia km w miesiącu spadnie, więc jeszcze pod kołderką zaczyna nawijać o jakiejś przejażdżce… Zobaczymy – odpowiada mu większość – na razie śniadanko. 

A to jest najbardziej marokańskie z marokańskich. Pamiętacie zimny poranek? No to ta nasza niby restauracja, gdzie – wg obsługi – dostaniemy śniadanie to pomieszczenie, które wczesnym rankiem (a w sumie to raczej całą noc) było otwarte na przestrzał. Tak okna, jak i drzwi. O nie, nie było nam podczas śniadania zimno, wszak temperatura zdążyła się już podnieść do jakichś 3 stopni. Szkopuł w tym, że wszystko, co dostaliśmy do jedzenia było zimne. A jajecznica to nawet zdążyła się lekko zamrozić w drodze z kuchni do jadalni. 

Tak. Darek tryumfalnie wyjął swoje placki z biedry i gdyby tylko miał gdzie je podgrzać – byłby dostał za nie gwiazdkę Michelin. 

Narzekamy? Ależ skąd. Ale do kompletu szczęśliwych chwil tego poranka, tuż po śniadaniu dołącza… sflaczała opona w rowerze Darka. Mamy więc klasykę wyjazdu: jeden rowerzysta się męczy, a reszta stoi dookoła i daje dobre rady. Grunt to pozytywne podejście. 

W końcu jakby przestaje padać i choć Damian ze łzami w oczach proponuje przejażdżkę po okolicy, to zdania przeciw przeważają. Owszem, po okolicy jak najbardziej, ale na piechotę. I tak ruszamy zobaczyć Wodospady Ouzoud. 

Szallalat Uzud, kaskady na rzece Wadi Uzud są właściwie zupełnie niewidoczne od strony miasta. Trzeba zejść w wąwóz, dopiero wówczas ich urokliwe położenie można zobaczyć w pełnej krasie. Oczywiście – mimo martwego sezonu – najwięcej turystów jest przy samych kaskadach, im dalej w głąb wąwozu, tym mniej zwiedzających, napastliwych dzieciaków i całego tego zgiełku współczesnej cywilizacji spod znaku biur podróży. Na tamtejszych szlakach spędzamy soro czasu, a gdy wreszcie wychyniemy po drugiej stronie rzeki, na głównym placu miasta – znajoma knajpka czeka na nas z dobrym jedzeniem. Jest na tyle miło, że umawiamy się – pomni mrożonej jajecznicy z rana – na następny dzień na śniadanie. No prawie się umawiamy (bo nam się wydaje, że tak, a obsłudze raczej niekoniecznie). W każdym razie nie uprzedzajmy faktów. 

To miał być dzień odpoczynku i taki był. Można iść spać, bo nie zapominajmy, że muezzin nie da o sobie zapomnieć. 

A łaziliśmy tego dnia mniej więcej tak: