... czyli jak naprawdę zaczęła się ta przygoda...
Marrakesz => Touama, 69 km, 893 m up.
Ranek zaczyna się… dla jednych wcześniej, dla drugich później. Darek (ktoś musiał przyjąć na siebie odium wyprawowego pecha) z samego rana biegnie do banku. Konkretnie do siedziby oddziału Credit Agricole, gdzie dzień wcześniej tamtejszy bankomat uznał, że zachowa sobie jego kartę Revoluta na dłużej. Mhm, dobrze myślicie. Miało być łatwiej i taniej, ostatecznie – nie było. Oczywiście karty nie odzyskuje, bo oddział jest zamknięty… pozostaje mieć nadzieję, że może ją odzyska za tydzień w piątek. Choć… blokuje ją na wszelki wypadek.
Wraca i razem z resztą już prawie gotowej do drogi ekipy melduje się na śniadaniu.
Nie ma co czekać, dystans dnia może nie jest za duży, ale samo się nie przejedzie. Zwłaszcza, że raczej z górki nie będzie. Chyba ani przez chwilę. Ruszamy.
Taaaa… hasło “ruszamy” to taki eufemizm. Oczywiście dzień wcześniej mogliśmy przyjrzeć się, jak skonstruowany jest ten świat. I może ktoś zwrócił na to uwagę, ale co innego widzieć, a co innego doświadczyć. Bowiem te 5 km jazdy (no, takie ścisłe to w sumie jakieś 3,5 km, do mostu nad rzeką Oued Issil) to jest naprawdę jazda po bandzie. Jeśli czytaliście lub słyszeliście teksty o tym, że w krajach afrykańskich każdy uważa, że ma pierwszeństwo, każdy wymusza i próbuje Cię rozjechać, to… niewiele słyszeliście. Nie wiem jak to się stało, ale jazda osakwionymi rowerami wg klasycznych reguł Urban Jungle Style… kończy sie happy endem! Wyjeżdżamy z miasta, a na przedmieściach to już jest zuuuuuuuupełnie inne Maroko.
Jest umiarkowanie ciepło. Co prawda zaczyna nam wiać w twarz (Jędrzej, siedzisz gdzieś w krzakach, przyznaj się!?), co w połączeniu ze stałym minimalnym wzniosem terenu sprawia, że wkrótce towarzystwo zaczyna z rozrzewnieniem wspominać o kawie. Szansa na takową napatoczy się mniej więcej po 20 kilometrach trasy, w Sidi Abdallah Ghiat, małej przydrożnej miejscowości, w której kafejka (jedna z lepszych kaw w życiu!) znajduje się zaraz obok rzeźni. Rzeźni, do której – w trakcie naszej kawowej przerwy – Marokańczyk swoim Audi Q7 przywiózł w bagażniku… żywą kozę. Ominiemy resztę szczegółów, naprawdę nie chcecie ich znać.
Kraj kontrastów. Wspomnimy o tym jeszcze niejeden raz…
Po przerwie na 4 black coffee & one tee without sugar (Darek był tu bardzo zasadniczy w rozmowie z kelnerem, co wypadło dość zabawnie, bo kelner ni w ząb słowa po angielsku nie umiał) ruszamy dalej. Robi się jeszcze cieplej, wieje ciut bardziej a i pod górkę jest jakby wyraziściej. Góry Atlas cały czas rosną w oczach, mijamy kolejne stada zwierząt, wypasane przy drogach praktycznie wszędzie, gdzie jakieś szczątki roślinności właśnie przebiły się spod kamieni. Ani zauważamy, jak kolejne trzydzieści parę km jest za nami, a że droga jest celem, to szanujemy dystans i czas. W Ait Warir decydujemy się stanąć na obiad, w tym celu zmieniamy trasę i zamiast objeżdżać miasteczko, wbijamy do centrum.
Pewnie czytaliście albo słyszeliście opowieść, że w takich krajach, jak Maroko podstawa dla nas to… woda z butelki. Że pijemy, używamy do mycia zębów i rowerów tylko wody butelkowanej, bo inaczej Zemsta Faraona. Czy coś równie paskudnego, co w podróży niekoniecznie chcielibyśmy przeżyć. A już na rowerze tym bardziej…
No, my też o tym się naczytaliśmy, więc jak przystało na odpowiedzialnych podróżnych, dbaliśmy o te podstawowe zasady higieny. No taaaak… ale zastanawialiście się, jak przygotowywane są potrawy, które tam jemy? Np. czy warzywa, dodawane do różnych, niekoniecznie gotowanych potraw są myte taką butelkowaną wodą? Jak wygląda higiena obsługi? No właśnie XD
Ej, to tylko tak dziwnie zabrzmiało. Podczas całej podróży i owszem, trzymaliśmy się zasady “woda butelkowana – jeśli to od nas zależy”, ale lokalne jedzenie, niekoniecznie tadżiny (które chyba wszystkim nam przejadły się drugiego dnia rajdu) było naprawdę smaczne, a przyrządzane… cóż… europejskie poczucie higieny zdecydowanie różni się od afrykańskiego. Ale… nikt z nas nie zachorował. Ani tam, ani po powrocie. Tak więc… chill.
Za Ait Warir zrobiło się od razu stromiej. To już takie bardziej pogórze, gdzie potrafią nagle pojawić się kilkunastoprocentowe ścianki, aczkolwiek wszystko to jest zdecydowanie w zbiorze “do podjechania”.
Po którymś takim podjeździe przystajemy na zdjęcia na poboczu i… no skoro po drugiej stronie jest akurat knajpka z kawą, to robimy przerwę. Do końca trasy pozostało jakieś 11 km, oczywiście całość pod górkę, ale asfaltem, z szerokim poboczem. Jakby nuuuudaaa…
Szybka narada przy kawie kończy się tak, jak przewidzieliśmy. Zmieniamy trasę. Bokiem, trochę dolinkami, a trochę graniami, a już z pewnością nie po asfalcie… też się dojedzie. Ha!
I zaczyna się najbardziej widokowa część trasy tego dnia. Co prawda początek przypada na odcinek, na którym wyznaczony ślad został… zjedzony przez budowę tamy, ale trochę lawirując a trochę patrząc, jak jadą lokalsi na osiołkach… wjeżdżamy w teren, który gravele lubią najbardziej. Damian i Misza, gdy tylko usłyszeli “ku przygodzie!” poszli jak dziki w żołędzie…
Piszący te słowa oczywiście przez krótki czas próbował im dotrzymać koła, ale na szczęście bardzo szybko dopadła go myśl: ‘Po co mi to? Przecież na noclegu raczej nie będzie darmowych zabiegów leczniczych u masażystki, nawet dla wycieńczonych rowerzystów…’
Widoki za to zrobiły się zniewalające. Trasa, po początkowej szutrowej nawierzchni wróciła do asfaltowego sznytu, ale to był bardzo krótki odcinek. Gdy droga skręciła w oliwkowy gaj i przeprowadziła nas przez wioskę, zrobiło się urokliwie. A gdy wspięliśmy się na kolejną przełęcz… no sami zobaczcie (koniecznie z głosem)
W końcu jednak docieramy do hotelu… choć na koniec, podjazd po wejście trzyma powyżej 20%. Cóż… nikt nie mówił, że będzie łatwo. Jednak warunki – jesteśmy w lutym, więc to tutaj wygląda na martwy sezon – rekompensują wszystko. Kilka pokoi do wyboru, wystawna kolacja w ogrodzie, przy zachodzącym słońcu…, zimne piwko. Ech…