Góry Atlas, dzień czwarty…

... czyli jak zmiana planów wychodzi na dobre.

Demnate - Ouzoud, ok. 75 km, 1350 m up.

Czasami na górze, czasami na dole...

Skojarzenie, gdy słyszycie słowo “Afryka”? Ciepło. A nawet gorąco, prawda?  No, pewnie też i inne słowa, ale ten kontynent kojarzy się chyba wszystkim dość jednoznacznie. Nam też. I przyznamy się Wam od razu: dawno się tak nie zdziwiliśmy. Bo ta noc, koło Demnate, w Atlasie to była jedna z zimniejszych nocy naszych wyprawach. Zmarzliśmy paskudnie. Gdybyśmy wybrali się pod namiot, to pewnie puchowe śpiwory dałyby radę. Ale te “kocyki”, które oferowało nasze lokum… przy całej nocy i temperaturze zera stopni… no, nie było łatwo.

Za to szykowanie i pakowanie, po klasycznym marokańskim śniadaniu z serkiem topionym i zimnym omletem poszło nam błyskawicznie. Trasa na ten dzień została już wcześniej zmieniona, bo pierwotne plany, by dotrzeć do Azilal skutecznie wybiły nam z głowy prognozy pogody. Ano dlatego, że wskazywały, iż ten dzień naszej jazdy to ostatni dzień dobrej pogody. Że wieczorem nadejdzie fala opadów deszczu, która potrwa cały kolejny dzień. W tych niższych partiach gór oczywiście. W wyższych (jak Azilal), dokąd mieliśmy pierwotnie wjechać – to już będzie konkretny opad śniegu. 

Ale to nie opady, jako takie spowodowały zmianę naszych planów. Nie opady, tylko skutki, jakie wszyscy, którzy z takim załamaniem pogody się w Atlasie spotkali – jednoznacznie opisywali. Zamknięte drogi i przełęcze może nie są jakimś problemem, gdy ma się nadmiar czasu, ale u nas zegar tykał, samolot powrotny na nas nie poczeka, więc zmiana planów nastąpiła i już. I… w prywatnym głosowaniu piszącego te słowa i Mariusza, tego od filmików – dzięki tej zmianie to był najpiękniejszy dzień. Ale – ale, po kolei…

Jedźmy tam!

Ruszamy, najpierw wstecz, ku Iminifri Natural Bridge, jak chce mapa, czyli lokalnej atrakcji, na którą rzecz jasna nie mamy czasu. A tak serio – to ekipa się do wycieczki tak super przygotowała, że o wspomnianym miejscu informuje nas Misza… wieczorem, na kolejnym noclegu. Mhm, dokładnie… też sobie pomyślałem wtedy to, czego tu napisać nie wolno. 

Zjeżdżamy nad ten most, bo to jest punkt, w którym od rana pootwierane są sklepy i sklepiki, a więc można się zatowarować na trasę. Batoniki, woda, czekolada, wszystko się nada, bo pamiętamy, co się działo poprzedniego dnia, gdy brakowało punktów z jedzeniem na trasie. Tego dnia może się zdarzyć podobnie, więc… lepiej się przygotować. W końcu zbieramy się, i ruszamy do słynnej “Happy Valley” czyli doliny AÏT BOUGUEMEZ. A żeby doń wjechać, tradycyjnie trzeba zacząć od wspinania się na przełęcz…

Happy Valley... bo póki co jest z górki 🙂

Ten odcinek jednak wchodzi jak nóż w masełko. Trzeba się jakoś rozgrzać po zimnej nocy, więc ekipa bez zbędnego zwlekania zalicza kolejne metry przewyższenia i gdy wreszcie stajemy na brzegu pierwszej przełęczy, mamy przed oczami lekko zamgloną dolinę rzeczki “umownie” płynącej przez wioskę Iouariden. Umownie, bo… choć koryto rzeki jest widoczne, to z samej rzeki najbardziej widać jej dno. I kiedyś (zatem musiała tu być i woda) naniesione przez nią śmieci. Droga, jak przystało na zjazd w dolinę prowadzi w dół przyjemnym szutroasfaltem (no nawierzchnia nie może się zdecydować, czym chce być bardziej) i gdy nagle, zza zakrętu wyłania się podjazd, to nasze garminy grzmią piskami ostrzeżeń o tym, że łatwo już było…

Widoczne powyżej zdjęcie dość jasno pokazuje, co nas czeka. Tak, w te góry przed nami jedziemy. Inaczej się nie da ¯\_()_/¯

Droga do Azilal

Mozolnie skrobiemy się pod górę, bo droga do Azilal zamierza za darmo oddać nam swoich widoków. A że są zjawiskowe, to nie narzekamy. Może sobie garmin piszczeć i błyskać brązowym odcieniami nachylenia terenu – liczy się tylko towarzyszący nam spokój okolicznych przestrzeni. Białe szczyty gór, zieleń odbijająca się swoją wyrazistością od rdzawoczerwonych zboczy i cichy szum potoków, które pewnie tu po roztopach mają za zadanie być rzekami, a teraz powoli dogorywają w coraz to bardziej palącym słońcu.

Jest… ciepło. Jest tak ciepło, że piszący te słowa jedzie w rękawkach całą trasę praktycznie (a odcięcia opalenizny na palcach dłoni raczej już nie da się niczym zniwelować). Woda z bidonów schodzi, jakby ją ktoś wylewał z odkręconej butelki…

Kawka na wynos dzisiaj towarzyszy mi...

Przystajemy z Mariuszem (który to już raz) na zdjęcia… reszta ekipy uciekła nam ku szczytowi. Ostatni rzut oka na drogę do Azilal i skręcamy na nową trasę. W kierunku doliny Ouzoud. I tamtejszych wodospadów. 

I tak zaczyna się ta najpiękniejsza część wycieczki. W prywatnym rankingu piszącego tę relację – chyba najpiękniejszy rowerowy odcinek w życiu. Głównie za sprawą całkowicie terenowego zjazdu nad zbiornik Hassana I przy tamie na rzece Oued Lakhdar. Te kilkanaście kilometrów pięknej, szerokiej i… czerwonej szutrostrady, odcinającej się najpierw od błękitu nieba, a potem od lazuru wody sztucznego jeziora robi przeogromne wrażenie. Te wioski, które mijamy, jakby zastygły w swoim trwaniu w minionych wiekach. Nie widać oznak cywilizacji, jedyne “pojazdy”, które mijamy to osiołki. I ta tama w dolinie, całkowicie wyłamująca się z wszechobecnej tęsknoty za minionymi czasami. Nasza dwójka (Mariusz Od Filmików i Kris Od Zdjęć) jedzie ten odcinek cyzelując każdy metr trasy. Każdy widok na otaczającą nas przestrzeń. I nawet gdy w końcu znowu zaczyna być pod górkę (a tak, żeby wjechać na tamę trzeba się wspiąć praktycznie z poziomu rzeki)… nadal jedziemy sobie na tyle nieśpiesznie, że dopiero telefon od ekipy motywuje nas do sprawniejszego kręcenia korbą. Telefon, kończący się zdaniem, że “na tamie nie wolno robić zdjęć, uważajcie“.

No ciekawe, skąd to wiedzieli?  

Zjeżdżamy z tamy… i widzimy naszą ekipę. I wojsko przy nich. Oj… stąd wiedzieli, że nie wolno robić zdjęć (co swoją drogą, w świecie satelitów potrafiących zajrzeć człowiekowi do talerza jest lekko zabawne). Koniec końców wszystko sobie z marokańskimi “władzami” wyjaśniamy… można jechać. Uff..

Wjazd do doliny Ouzoud jest długi, przyjemny i co najważniejsze… cały czas bez deszczu. Tej fali opadów, która ma nadejść nie widać nigdzie wokół, niebo jest praktycznie pozbawione chmur. Ale… jesteśmy w górach, prawda? A tam pogoda potrafi się zmienić błyskawicznie. Mkniemy wzdłuż suchego koryta rzeczki, mijamy kolejne śpiące w swoim obrazie miejscowości (spora odmiana w stosunku do poprzedniego dnia). Wjeżdzamy do miejscowości, przecinamy koryto rzeki Oued Tissakht i meldujemy się w naszym hotelu. 

Kąpiel, a potem marsz do miasta, bo tam, ze straganów całkiem ładnie pachniało….

A jechaliśmy tego dnia tak: