Góry Atlas, dzień 7…

... czyli pożegnanie z górami.

Bin El Ouidane - Beni Mellal. 57 km, 907 m up.

Ostatni dzień w górach, przedostatni w Maroku. Wszystko kiedyś się kończy. Dziś wyjedziemy z gór, zjedziemy do Beni Mellal, skąd autobus zabierze nas w drogę powrotną do Marakeszu. A tak. Planując wyprawę w Góry Atlas od razu przyjęliśmy, że niekoniecznie to ma być pętla. Że bardziej liczy się zobaczenie jak największej części kraju, a to, czy całość pokonamy na rowerach – ma znaczenie drugorzędne. Niecałe 60 km do Beni Mellal z czego tylko fragment pod górkę dobrze nam rokował. Będzie czas na kawkę, na obiad, bo… autobus CTM mamy dopiero o 16:35. Fakt, jedzie się prawie 4h i do Marakeszu dotrzemy już po zmroku, ale nic nas nie goni. To w drogę…

Na przełęcz docieramy dość sprawnie i bez problemów. Jak to się mówi: ostatni podjazd jest naprawdę ostatni i wchodzi jak w masło. Chwila odpoczynku i wio w dół. Bardzo długie wiooo… bo zjazd w dolinę miasta ma kilkanaście kilometrów długości. Dobra, choć ruchliwa droga, na której co jakiś czas mijają nas ciężarówki… no już zapomnieliśmy, że tak może być. Gdy więc wjeżdżamy do Timoulite… kawa.

Pamiętacie? Woda tylko butelkowana. No to dostaliśmy wodę do espresso. W… baniaczku. Nie, nie był zamknięty oryginalnie… kranówa, jak nic 🙂

Wjeżdżamy do Beni Mellal główną szosą, która prowadzi z Marakeszu. Co prawda udaje się nam na nią wjechać na ostatnie 4 km przed miastem, ale i tak od razu robi się bardzo cywilizacyjnie. Nie jest chaos a’la Marrakesh, ale blisko, blisko. Docieramy na miejsce wyjazdu autobusu… tzn. wydaje nam się, że docieramy. Bo okazuje się, że przystanek, z którego będziemy mogli – może – odjechać (nie dworzec, a przystanek) jest w innym miejscu. Dlaczego „może”? Ano, bo choć bilety kupilismy via internet (bo tak zalecano), to… trzeba jeszcze mieć zgodę na zabranie rowerów. A manager, który może podjąć decyzję jest właśnie na tym innym przystanku. Jedźmy zatem…

Manager na początku rozkłada bezradnie ręce. Ale potem, od słowa do słowa ustalamy, że odpowiednia (i bądźmy szczerzy: bardzo niska) dopłata do biletu spowoduje, że jednak autobus nas zabierze. Będzie to co prawda wymagało trochę zachodu ze strony kierowcy, ale… Marokańczycy to przemili ludzie. Gdy wszystko ustalone, to trzeba tylko dla porządku odnotować, że w Beni Mellal jemy całkiem zacny obiad. A potem już tylko pakowania rowerów do autobusu i blisko 4h jazdy do Marakeszu.

Z małym opóźnieniem, kilkanaście minut po 20, już po zachodzie słońca meldujemy się na dworcu w Marakeszu. Same miasto nic się nie zmieniło po zmroku – dalej próbuje nas zabić na ulicach i nawet tego nie zauważyć. Jedziemy w stronę hotelu… nocujemy w innym miejscu, niż poprzednio (bo nasz hotel, ten z walizkami był zajęty na tę noc)… za to w samej Medinie. „Jazda” przez Medinę to doznanie samo w sobie…

No cóż… a gdy już nam wydaje się, że to koniec atrakcji, okazuje się, że w hotelu rowery trzeba wnieść na 3 piętro. Korytarzami tak wąskimi, że dwie osoby mogą mieć problem, by się minąć. 

„No problem!”, kwitujemy, instalujemy się w pokojach i idziemy na miasto coś przekąsić. 

A jechaliśmy tego dnia tak…