Góry Atlas, dzień 6…

... czyli wyjeżdżamy z gór, to będzie z górki. No jasne...

Ouzoud - Bin El Ouidane, 54,70 km, ok. 1480 m up.

Taaa… ten pogłos w filmiku to nie Damian płaczący w poduszkę, że poprzedniego dnia nie wyrobił normy na rowerze. To wspomniany nawoływacz z pobliskiego meczetu. Tym razem nie wziął nas z zaskoczenia, byliśmy przygotowani, ha! I daliśmy radę pospać do przyzwoitej pory. Czyli jakoś tak do ósmej…

Szpej na rowery, zimne śniadanie… do przełknięcia i znikamy z hotelu. Ale nie na trasę, tylko do baru, co to – pamiętacie – podobno umówiliśmy się z obsługą poprzedniego dnia, że zjemy śniadanie. No więc… nie umówiliśmy się. Albo oni zapomnieli. Albo nie wiedzą, co to pacta sunt servanda. Albo wszystko razem. 

Bez obaw jednak. Ta opowieść to żadna tam neverending story – w końcu obsluga pojawia się w barze, zaczyna dzień od bezalkoholowego (no, innego nie było, ale zeroprocentowej Bavarii i owszem), a na nasze stoły wjeżdża w końcu oczekiwane śniadanie. I całe szczęście…

Całe szczęście, bo zaraz za Ouzoud dostajemy od naszego nawigatora (heh, sam sobie też to zrobił, fakt) jak z liścia. Czyli kilkunastokilometrowy podjazd pod te góry, które widać na fotce powyżej. Może i rano było lekko chłodno… ale wystarcza paręset metrów tego podjazdu z nachyleniem powyżej 12% i od razu wiemy, że w Afryce jest gorąco. Bardzo gorąco.

Ekipa natychmiast rozpada się na grupki. A potem nawet na jednoosobowe peletony. Ci, którzy muszą być na górce wcześniej (no a może tu jest odcinek na stravie?) znikają za kolejnym zakrętem, a ci, których KOMy nie interesują… skupiają sie na robieniu fotek. A jest co focić… (dlatego poniżej będzie… filmik XD).

Te szesnaście kilometrów podjazdu, ni to asfaltową, ni to szutrową serpentyną, w stronę przełęczy zabiera nam całkiem sporo czasu. Ale ten odcinek to w gruncie rzeczy kwintesencja marokańskich tras: może i jest pod górkę, może jedziesz dysząc do zakrętu, za którym… wyłania się kolejny podjazd, ale… te widoki, połączone z praktycznie całkowitym brakiem ruchu samochodowego. Dodajmy do tego pięknie przyświecające słońce (nie nie, wcale nie jest upalnie, ale rękawki i nogawki mimo wszystko lepiej mieć) i mamy Góry Atlas w pigułce. Piszący te słowa nie zliczy, ile to razy przystawał na zdjęcia w tamtym rejonie. Albo tylko zastanawiał się, czy znowu nie przystanąć…

Gdy więc ostatni z nas wbijają na przełęcz, Misza ćwiczy cierpliwość i łapie opaleniznę, Darek tradycyjnie częstuje plackami z biedry, a Dami jak to Dami, zajmuje się influencerką. Pełen chill. A jak chill, to… kawka.

A potem jest szybki zjazd w kierunku wioski Taounza, położonej w dolinie rzeki Oued Al Abdid. Jej wypełnione koryto błyszczy się między okolicznymi wzgórzami, a oliwne sady podbijają tylko wrażenie niesamowitości swoją jeszcze nie spaloną słońcem zielenią. W dolince przystajemy, na brzegu rzeki, nie, żebyśmy się bardzo zmęczyli, ale dziś dystans dnia to niespełna 55 km – nie ma co się spieszyć. To taka oficjalna wymówka, bo tak naprawdę… zaraz znowu będzie pod górkę. I to tak zasadniczo. 

No i tak sobie jedziemy. Góra… dół. Na kolejnej przełęczy wbijamy już na doskonałej jakości drogę asfaltową R304, która po prostu niesie do celu (ach, ten wiatr we włosach!!) i już po kilku minutach meldujemy się w Bin El Ouidane, gdzie… no właśnie… MY TU MAMY SPAĆ?

To druga taka akcja w Maroku. Po raz kolejny dane współrzędnych GPS z bookingu nie zgadzają się z faktycznymi położeniem naszej noclegowni. Zamiast przytulnego domu mamy dość hałaśliwe – za sprawą remontu prawie wszystkiego (coś się tu buduje, coś się rozwala, remontuje drogę i w ogóle jest mało ciekawie) miejsce, które nijak nie zgadza się z opisem znalezionym w sieci. Ale… jest kawiarnia. A w kawiarni jest właściciel, który jakoś sobie radzi z angielskim. 

W końcu udaje nam się do naszej agroturystyki dodzwonić, za pośrednictwem telefonu kolesia z kawiarni. Po długiej i dość rozgestykulowanej dyskusji ustalamy, że nocleg jest 4 km dalej (poprzednio przestrzelone było o 8 km, i to pod górkę). Ale to 4 km raczej z górki i na dodatek… po trasie, którą mieliśmy jechać następnego dnia. Kawę dopijamy (bo jest przednia, naprawdę!), po czym ruszamy ku noclegowni. Podobno właściciel czeka.

Nocleg faktycznie jest znakomity. Raz, że właściciel – choć tu mamy spory problem z porozumieniem, bo… nawet z czytaniem tekstu po francusku z translatora niespecjalnie mu idzie – jest niesamowicie zaangażowany w pomoc. Dzwoni do syna (który trochę umie w angielski) i w ten sposób jakoś dogadujemy się w kwestiach jedzenia. Tak, tak… żarcie z dostawą będzie. Zamawiamy obiadokolację, zamawiamy śniadanie i postanawiamy się nigdzie już nie ruszać. Gdyby było piwo, byłoby jak w niebie. Ale nie ma. Przeżyjemy, ciesząc oczy widokami z okna…

A jechaliśmy tego dnia tak…