Dunaj, dzień trzeci…

Wallsee - Melk. 85 km, ok. 300 m up.

Wyschły! Suche! Bajka!… okrzyki radości, dobiegające z poszczególnych pokoi rankiem, następnego dnia nie pozostawiały złudzeń. Bogowie rowerów nad nami czuwają, bo przemoczone ciuchy (a zwłaszcza buty) poprzedniego dnia doszły do siebie i będzie można jechać – by tak rzec – jakby luksusowo. Rzut oka na zewnątrz tylko nas w tych myślach utwierdził: słonecznie, ciepło… a i start z Wallsee był z górki. No żyć nie umierać. A żeby żyć… zaczynamy dzień od śniadania. 

Na szlak z Wallsee ruszamy objeżdżając miasteczko. Wczorajszy, podeszczowy wieczór na mokro niespecjalnie się do tego nadawał, toteż teraz całą watahą krążymy po miejscowości, by w końcu “wylądować” na wspólnej focie pod tamtejszym – prywatnym i zamkniętym do zwiedzania (i tak byśmy tam nie weszli) zamkiem. Ale nawet zza płotu Zamek Wallsee, należący do rodu Habsburgów robi wrażenie. Podglądamy to i owo przez bramę, trochę też widać ze wzniesienia przy pobliskim kościele. Robimy pamiątkowe foty, po czym wyjeżdżamy z miejscowości. Gdyby ktoś miał więcej czasu (i mógł poczekać na otwarcie), to naddunajskie miasteczko ma w ofercie także muzeum rzymskie, bo Wallsee to jedno z miejsc, gdzie starożytni Rzymianie założyli i utrzymywali swoje obozy wojskowe (które później przerodziły się w miasta i miasteczka). Czy warte zwiedzenia – nie wiemy, bo, jako się rzekło – musieliśmy jechać. 

Te pierwsze poranne kilometry z rana to trasa przez lasy i rozlewiska Dunaju, wiodące głównie lasami i łąkami, ale… jak nas ten szlak już przyzwyczaił – po świetnie przygotowanych drogach rowerowych. Dopiero kilka km przed miasteczkiem Grein wyjeżdżamy na odkryty teren i od razu robi się ciepło. Nawet bardzo ciepło. Chwilę postoju na foto / zdjęcie warstwy odzieży wykorzystujemy na ustalenie, że w najbliższej miejscowości kawka i lody to będzie idealny pomysł. I realizujemy zamierzenia zgodnie z planem.

W Grein też, zanim się rozsiądziemy na kawce pojawia się nieoczekiwane, czyli… dość poważna (choć wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy) awaria w rowerze Halinki. Okazuje się, że elektryk Krossa nie wspomaga. Mrugają do nas lampki z wyświetlacza, w porządku, który sugeruje iż to kod awarii, ale zanim odnajdziemy, co te mrugnięcia oznaczają i dotrze do nas, że sobie z tym uszkodzeniem nie poradzimy… minie kilkadziesiąt minut. Koniec końców… wspomaganie w elektryku nie działa i nie jest to miła wiadomość. Na szczęście da się tym rowerem jechać, a że pozostała część trasy jest raczej płaska, to Halinka wierzy nam na zapewnienia i dzielnie rusza w drogę. Rezygnuje jednak z wjazdu na wzgórze pobliskiego zamku, podobnie jak większa część ekipy, solidaryzująca się z poszkodowaną. Reprezentanci jednak nie odpuszczają i wbijają na ten kilkunastoprocentowy, niezbyt długi, ale jednak męczący podjazd. A widoki wynagradzają zmęczenie.

Ybbs an der Donau, kolejne większa miejscowość na trasie. Austriacka klasyka, chciałoby się powiedzieć. Po jednej stronie Dunaju zamek (podjeżdżamy, ale niespecjalnie jest co oglądać… ładniej wygląda zza rzeki), po drugiej pałac i zabytkowe centrum miasteczka. 

I … obiad. No tak – ktoś mógłby powiedzieć – dopiero piliście kawę i znowu coś jecie? Ale właśnie minęliśmy 50 km trasy, jest jakby popołudnie, całkiem luksusowo, do tego knajpka, którą wynajduje Kinga serwuje wyśmienite jedzenie, pozwala schować się przed słońcem w zacienionym patio, a naszym rowerom bezpiecznie odpocząć. Obiad, kawa, dolce far niente…

Ostatnie trzydzieści kilometrów do Melku to już lajtowa jazda na całego. Przystajemy na foty tu i ówdzie, a w Krummnußbaum nawet na tyle długo, że Misza łapie swój komfort termiczny schładzając się, niczym butelka piwa w Dunaju. 

I w ten sposób robi się już późne popołudnie, gdy docieramy wreszcie do Melku. Mhm, dokładnie, do tego Melku, gdzie mieści się słynne opactwo, spopularyzowane przez Umberto Eco w powieści “Imię róży”. 

Meldujemy się na kwaterze, szybko przemieniamy się z rowerzystów w zwykłych turystów (pamiętamy, że w Austrii niekoniecznie restauracje muszą być długo otwarte) i maszerujemy na nocne zwiedzanie miasta połączone obyczajnym spędzaniem czasu w miłym towarzystwie. Czyli jakaś tam pizza, winko… te sprawy. 

Jak widać, niektórzy owo spędzanie czasu kończą bardzo późno w nocy. 🙂