Tulln - Wiedeń, 45 km, ok. 70 m up + Wiedeń 32 km, ok.100 m. up.
Dzień piąty i ostatni. Dzień powrotu do Polski (w sumie to noc powrotu, ale nie uprzedzajmy faktów).
Wieczorno – nocna burza przeorała okolicę, spłukując przy okazji szlak naddunajski (i jak się wkrótce okazało również wiedeńskie ulice) z żaru poprzedniego dnia. Gdy więc sobotnim rankiem meldujemy się na parkingu, przy rowerach, okazuje się, że jest absolutnie fantastyczna pogoda. Lazurowe niebo, lekko przygrzewające słoneczko… po prostu bajka. Ruszamy w stronę zabytkowego Tulln. I od razu widać, że Wiedeń jest tuż-tuż…
Widać, bo robi się tłoczno. Rowerzyści, już nie tylko tacy, jak my, z sakwami, ale też na rowerach miejskich, ubrani w typowo luźne stroje mieszają się z pomykającymi na karbonowych szosach, wyexpionymi kolarzami w obcisłych trykotach. No tak, jest sobota rano, kto może i chce (a wygląda na to, że wielu chce) wychodzi pojeździć na rowerze. Gdy południowym brzegiem Dunaju docieramy wreszcie do elektrowni Greifenstein, by tamtejszą tamą przemieścić się na drugą stronę rzeki… robi się jeszcze tłoczniej. Mimo, iż droga rowerowa jest baaaardzo szeroka, to nie da się obok siebie jechać, bo co chwilę doganiają nas kolarze cisnący na średnią dla stravy. W końcu chłopakom puszczają nerwy, i któraś z mijających nas ekip nagle zyskuje kilku osakwionych rowerzystów.
I całkiem zabawnie to wygląda, gdy skawiarze mijają te karbonowe szosy podzwaniając na nich przy okazji. Kończymy zabawę, bo przecież nie chcemy tych 45 km do Wiednia dojechać w godzinę. Aż tak się nam nie spieszy, nie po to tu jesteśmy. A że akurat pojawia się kawiarenka… no to z godnością rozsiadamy się wokół, delektując się widokiem leniwie płynącego Dunaju.
I tak powolutku, bez napinki, to lewą, to prawą, to pośrodku (no, dokładnie, szlak wiedzie pomiędzy korytami Starego i Nowego Dunaju) docieramy na wiedeńską starówkę. Przystajemy na dłuższą chwilę dla fotografa pod Katedrą św. Szczepana, a potem… rozdzielamy się. Ślad jest wytyczony, godzina spotkania jest wyznaczona (i miejsce), toteż… decydujemy się jeździć w mniejszych grupach, bo tłok turystów skutecznie uniemożliwia jazdę całą ekipą.
Na początek trochę włóczenia po centrum. Ścisłym centrum. To miasto Mozarta, więc… obowiązkowo dom, pomnik, a przy okazji… koncert. Jeden z licznych koncertów, na które można w tym mieście trafić. Trochę dźwięk zakłóca wiatr, ale… niesamowity klimat można poczuć.
I mnóstwo zabytków. Zwiedzanie takiego miasta, jak Wiedeń to z jednej strony spore wyzwanie planistyczne, bo ilość miejsc, które powinno się zobaczyć jest ogromna. Z drugiej strony… to jednak bardzo duża metropolia, a poruszanie się po niej, nawet przy całkiem nieźle działającej komunikacji publicznej zabiera czas. Więc – tak, dokładnie, rower jest tu najlepszym rozwiązaniem. I spróbowaliśmy to na tej naszej finałowej wycieczce udowodnić.
Objazd miasta zaczynamy od Katedry św. Szczepana. Porzucamy bez żalu tłumy zgromadzone na placu i znikamy w wąskich, staromiejskich uliczkach. Na początek wspomniany już Dom Mozarta, po czym na chwilę uciekamy nad Dunaj, by wjechać na słynny wiedeński ring. Tym bulwarem, doskonale przystosowanym do ruchu rowerów objedziemy starówkę, zaliczając takie kultowe miejsca, jak Hofburg, Opera Wiedeńska, Parlament czy Ratusz. Przy każdym choć kilka chwil dla fotografów i… czas ucieka, niczym pociąg TGV.
Na dłużej przystajemy na placu Marii Teresy. Kiedyś, gdy mieściły się tu stajnie stacjonującej w Wiedniu kawalerii cesarskiej musiało być tu… by tak rzec… wybitnie ciężko wytrzymać. Ale teraz… to piękne miejsce rozdzielające dwa muzea, które trzeba w Wiedniu odwiedzić obowiązkowo. Muzeum Historii Naturalnej i Muzeum Historii Sztuki to miejsca, dla których warto zaplanować wizytę w tym mieście bez oglądania się na pozostałe atrakcje. Niestety my nie mamy tyle czasu, więc tylko z żalem notujemy, że… “następnym razem”. I ruszamy… na obiad.
Wiedeń to też miasto, gdzie można naprawdę dobrze i za całkiem przyzwoite pieniądze zjeść. Porządnie już głodni, włócząc się miedzy kamieniczkami, trafiamy – bardziej przypadkiem niż w zaplanowany sposób – do restauracji Vapiano, przy Herrengasse 6. Knajpka ma przyjazny ogródek z parasolkami i serwuje to, co lubimy najbardziej. Włoskie, lekkie jedzenie, którego zazwyczaj wszyscy lubią i nie wybrzydzają. Dodatkowym bonusem jest to, iż przyrządzanie potraw można sobie obserwować, bo “cała kuchnia” jest widoczna jak na dłoni, a kucharze pytają, jak bardzo przyprawiać (jeśli ktoś lubi ostro, to jest ostro) wybraną potrawę. Mhm, wyobraźcie sobie, jak stoimy, patrząc na te nasze obiadowe porcje, a zapachy tylko potęgują głód 🙂 POLECAMY, świetna restauracja.
Ruszamy dalej, choć… teraz już nie ma już zbyt wielu punktów do odwiedzenia. Obowiązkowo Belvedere, barokowy pałac księcia Eugeniusza Sabaudzkiego, kolejne miejsce gdzie trzeba przyjechać na dłużej, a nie tylko przy okazji wizyty w Wiedniu. Pro-tip… na teren parku pałacowego nie wejdziecie z rowerami. Tego zakazu nie widać jakoś tak wprost (w każdym razie nam nie rzucił się on w oczy), ale bardzo obcesowe i zdecydowane “nein, nein, nein… coś tam coś tam polizei” skutecznie wypędziło nad spod pałacowych arkad. Nie, nie wolno nawet wprowadzać rowerów na dziedziniec. Ale… jest tam też specjalny parking dla rowerów, tak więc… da się jakoś tę ichnią stanowczość pogodzić z naszymi możliwościami. Następnym razem…
Cel. Docelowy cel wszystkich celów (dla tegoż dnia), jak mawiał Stachura. Schönbrunn. Ciężko go nawet nazwać “pałacem”, bo austriacka odpowiedź na to, czym jest francuski Wersal to zdecydowanie coś więcej niż tylko kompleks pałacowo – parkowy. I choć dziś to dzielnica Wiednia, to jednak dojazd tam zajmuje trochę czasu.
Przy Schönbrunnie mieliśmy ustalone miejsce zbiórki i punkt spotkania z ekipą z pojedzbusem.pl czyli naszym transportem do kraju. Zostawiliśmy sobie zatem na koniec dnia zwiedzanie pałacowych ogrodów (rezygnując, jak wcześniej z wizyty w pałacowych wnętrzach), ale… wszystko nam się pokomplikowało, gdy dojechaliśmy na miejsce. Okazało się, że część ogrodów i pałac jest już zamknięty (bo koncert, jakiś koncert), ludzie maszerują z zaproszeniami (ci “zamiast klaskać będą po prostu potrząsać drogą biżuterią“) lub biletami (ci już raczej klaszczą). Na szczęście boczne wejścia były jeszcze otwarte, ale… podobnie, jak w przypadku Belwederu – nawet do parku nie wolno tam wprowadzać rowerów. Podzieliliśmy się więc na grupki i pomaszerowaliśmy dzielnie, na piechotę zobaczyć główny punkt dzisiejszego programu.
A potem pozostaje już tylko dojechać do naszych busów. Za sprawą wspomnianego wcześniej koncertu pierwotne miejsce zbiórki okazuje się być jednak nieaktualne i gdy po dłuższym oczekiwaniu w końcu ustalamy, gdzie mamy dojechać… dostajemy na koniec delikatną rozgrzewkę. Niespełna kilometrowy podjazd, o nachyleniu kilku procent… cóż, do domu zazwyczaj jest pod górkę. Dojeżdżamy na parking, pakujemy rowery. Za kilkanaście godzin wysiądziemy w Kórniku i… jak zwykle – zabierzemy się za planowanie naszej kolejnej wyprawy.
Być może zauważyliście na zdjęciach naszej równe koszulki… dziękujemy za wsparcie Bankowi Spółdzielczemu w Kórniku oraz SGB-Bank SA w Poznaniu… współpracowaliśmy przy okazji organizacji naszego Wielkopolskiego Maratonu Gravelowego Pyra Trail, a te koszulki są miłą pamiątką, którą zabieramy w różne miejsce w świecie. Były wcześniej w Dreźnie, w Berlinie czy na Żuławach… a teraz z Pasawy dojechały do Wiednia.
Piękna wyprawa, polecamy!