Dunaj, dzień drugi…

Untermühl - Wallsee. 86 km, 250 m up

Poranek w Untermühl przywitał nas chłodno. Z naciskiem na deszczowo. Kto zostawił butki na przypokojowym balkonie, ten się nieźle zdziwił. Padało. Grzmoty burz, słyszalne poprzedniego wieczoru nawet w głośnej atmosferze KaBeRowej zabawy w końcu pojawiły się nad hotelem, a z nimi całkiem konkretna ulewa. Schodzimy na śniadanie i jakby pada…

Pada – nie pada… jechać trzeba. Niby to nie jest duży deszcz, ale zdecydowanie na krótko się jechać nie da. Mariusz wyciąga z sakwy swój strój Dementora (oj, będzie nam nim powiewał ładnych parę kilometrów), a Agata z Piotrem… nie wyciągają niczego. Najpierw chcą jechać jak stoją, a potem jednak przyjmują dobre rady cofają się do hotelu, by wyżebrać… dwa worki na śmieci. Pro-tip z maratonów ultra: jak pada, jest Ci chłodno i raczej nie ma widoków na poprawę pogody, to lepiej się spocić, ale nie wychłodzić ciała. Worki foliowe na śmieci (takie 120l) są idealnym rozwiązaniem. Przeprawiamy się na drugą stronę Dunaju i jedziemy w kierunku Linzu.

Wkrótce deszcz przestaje padać, a w Ottensheim, gdzie przeprawiamy się promem nawet wychodzi słońce. Co robi więc ekipa? Zgadliście. Skoro nie pada, to stajemy na kawie. Jak szaleć, to szaleć. 

Kawka na starym mieście smakuje wybornie, ciastkarnia też niczego sobie. Aż szkoda, że jesteśmy tu tylko przejazdem, bo ta miejscówka to dobra baza na wypady w góry, na liczne i podobno zacnie przygotowane trasy kolarstwa górskiego. Może kiedyś… póki co, ruszamy, bo czas płynie, do Linzu kilkanaście km, a potem jeszcze drugie tyle do mety.

Nie pada, drogi wyschły, jest przyjemnie ciepło i lekko z wiatrem. Samo się jedzie. Docieramy do Linzu, wbijamy od razu na stare miasto, pod katedrę, gdzie na zmiany wchodzimy zobaczyć podobno najważniejszy zabytek miasta. No łaaaaadny, ale… jeśli ktoś widział włoskie katedry, to oszczędnym niemieckim stylem się nie zachwyci. 

Jest już po południu, zatem… szybka decyzja. Obiad. Najlepiej… włoska knajpka. Znajdujemy bardzo dobre miejsce (oceny google nie kłamały) i pałaszujemy niezwykle smaczną pizzę. Albo co innego, w zależności, co kto lubi. 

Zostało 40 km z hakiem.Wyjazd z Linzu jest niezwykle przyjazny: kilkanaście km wzdłuż Dunaju, terenami opanowanymi przez parki, biegaczy, rowerzystów… aż chce się jechać. Dmucha w plecy, ciepełko specjalnie nie narzucające się, słońce świeci… mkniemy w kierunku mety. W miejscowości Ufen zjeżdżamy w kierunku Lidla – jest już taka pora, że po dotarciu do Wallsee, mając w pamięci, iż to Austria, a nie Italia, więc knajpki lubią się zamknąć na wieczór… robimy zakupy. Te kilkanaście minut zmienia wszystko. Wchodzisz do sklepu, zostawiając pod opieką ekipy rowery, pogodę, świat… wychodzisz i widzisz, że niebo robi się ciemne. Za nami. I co najgorsze – również przed nami. Ruszamy, robimy nawrotkę (wytyczonym odcinkiem nie da się jechać), wbijamy na szlak i wtedy… wtedy niebo wali się nam na głowy. 

Ciemniejące wokół niebo wymusza wyciagnięcie z sakw strojów przeciwdeszczowych. Mariusz co prawda sugeruje powrót pod Lidla, ale… głosy są podzielone, nikt nie chce podjąć decyzji (za innych), więc ostatecznie Kris rzuca: jedziemy! Spadają pierwsze krople deszczu. Przejeżdżamy może z 200 metrów i świata nie widać. Ulewa jest tak potężna, że przemakamy w kilkanaście sekund. Wiatr spycha nas z jezdni, kałuże wody błyskawicznie osiągają głębokość połowy rowerowego koła… i gdy już wydaje się, że to koniec świata… Rafi wynajduje otwartą bramę zabytkowego spichlerza. Wbijamy do środka nie bacząc, czy komuś to przeszkadza… na szczęście nikomu nie przeszkadza. Piorun wali najpierw w pobliską wieżę kościoła, a zaraz potem w płynący tuż za spichlerzem Dunaj. Z 15 osobowej ekipy… jest nas dziewięcioro. Reszty nie ma. Nie widać ich też na drodze dojazdowej, bo nic, poza ścianą deszczu nie widać…

Damian zdejmuje swoje super wodoodporne buty i wylewając z nich wodę kwituje: myślałem, że wodoodporność oznacza, że do butów się nie naleje woda, a nie, że nie idzie jej wylać.

Gdy deszcz i burze delikatnie odpuszczają (pada cały czas, ale przynajmniej da się już rozmawiać przez telefon) udaje się nam ściągnąć do naszej przystani zagubioną resztę ekipy. Przezorni Agata z Piotrem (pamiętacie – ta dwójka od podróży w workach na śmieci) zakupili w Lidlu całą rolkę worków. Dla wszystkich nie wystarczy, ale sporo osób poprawia swój komfort termiczny. Po dwóch kwadransach uznajemy, że dłużej czekać nie ma co – pada, to pada, te 20 km samo się nie przejedzie. Ruszamy do Wallsee, gdzie docieramy już pod coraz bardziej pogodnym, acz jeszcze zachmurzonym niebem. Pizza, piwko i zbiorowe suszenie przemokniętych rzeczy i butów skutecznie zniechęca nas do wieczornych spacerów. Obiecujemy sobie jednak, że to ostatnie takie lenistwo. Oby jutro wstał lepszy dzień…