Dunaj, dzień czwarty…

Melk - Tulln, 90 km, ok. 300 m up.

Dzień czwarty, a skoro już jesteśmy w Melku, to zaczynamy od wizyty w Opactwie. Śniadanie w gasthausie schodzi nam całkiem sprawnie, pakowanie też… aż normalnie po nikim nie widać, jak bardzo upojna była dla niektórych wczorajsza noc… Przez stare miasto wbijamy na dziedziniec klasztorny, skoro nie wolno tam jechać na rowerze, to nawet Halinka się nie stresuje, że jej Kross dalej nie wspomaga i razem ze wszystkimi prowadzi rower pod górkę. Decydujemy na szybkie (na zmianę, bo ktoś musi pilnować rowerów) zwiedzanie słynnego zabytku…

Ogrody w opactwie w Melku

Benedyktyński klasztor, tak ładnie spopularyzowany za sprawą młodego mnicha, Adso z Melku, bohatera i narratora powieści Eco przyciąga turystów jak magnes. Takich tłumów to nie spotkaliśmy dotąd nigdzie wcześniej na trasie, ale przyczyna może być też inna: otóż nasza wizyta wypada akurat w dniu zakończenia roku szkolnego w Austrii. Trochę to utrudnia zwiedzanie. Ale tylko troszeczkę…

Schloss Schönbühel

Dzielimy się na grupy i zwiedzamy wybrane części opactwa. Klasztor, ogrody, ekspozycje… trochę tego jest, a że dystans dzienny naszej wycieczki akurat dziś wypada największy… poświęcamy na zwiedzanie zdecydowanie mniej czasu, niż chcielibyśmy. Wyjeżdżamy z Melku oczywiście kierując się nad Dunaj i ruszamy w kierunku Krems.

Po drodze, jako pierwszy punkt widokowy zaraz pojawia się zamek Schönbühel pięknie położony nad brzegiem rzeki i górujący nad okolicą. Zamek stoi na wzgórzu… i choć omijamy go przejeżdżając przez miejscowość, to jednak lekka górska premia rozrzuca nas natychmiast na sporej długości. Jedziemy jednak niespiesznie, bo pogoda piękna, czasu sporo, widoki przednie… cisza i spokój. Focimy…

Uroki doliny Dunaju...

I tak nam powolutku umykają kilometry… zdecydowanie woniej, niż czas im poświęcony. Ani się zatem obejrzeliśmy, a tu zrobiło się południe… no elo, żeby tak jechać tyle czasu bez kawy? Akurat dobrze się składa – znad rzeki wyjeżdżamy do małego miasteczka (albo wioski, to w sumie nie ma znaczenia), a tam, jak przystało na porządną austriacką miejscowość… na wprost szlaku… kawiarenka. No tak można żyć!

Jedziemy przez Dolinę Wachau, po obu stronach rzeki naddunajski szlak prowadzi przez hektary winnic. Praktycznie też co kawałek, w każdej miejscowości szyldy, wystawione beczki czy stoliki, aż żal, że nie możemy przystanąć na kieliszek schłodzonego, pysznego Grüner Veltlinera. Ekipa prowadząca zupełnie nie zwraca na te winnice uwagi, a reszta… no po prostu ich goni. Musimy poważnie porozmawiać sobie w hotelu…

Docieramy do Krems. To duże miasto na północnym brzegu Dunaju, z zabytkową starówką i tysiącami turystów. Na wjeździe dzielimy się na grupy. Ktoś tam jedzie zobaczyć zabytki, ktoś szuka miejsca na obiad, ktoś sprawdza, czy można wydać nadmiar gotówki… generalnie – czas wolny. Umawiamy się w chińskiej restauracji na konkretną godzinę i wszyscy karnie się w niej pojawiają. Obiadujemy. 

Krems an der Donau

Z Krems wyjeżdżamy północnym brzegiem rzeki, trasa urokliwie – jak już miniemy rogatki miasta – wiedzie przez zalesione tereny naddunajskich rozlewisk. Przyjemnie to schładza wyprawę – zdążyło bowiem już zrobić się gorąco. Jak przystało zatem na uprawiane przez nas kolarstwo romantyczne – gdy trasa wyprowadza nas nad Dunaj – robimy kolejną przerwę by zamoczyć nogi w wodzie. Nigdzie się nam nie spieszy wszak… tak bardzo się nam nie spieszy, że gdy przekroczymy Dunaj po tamie elektrowni wodnej Altenwörth… dalej podążamy sobie bez napinki w stronę Tulln. Lekceważąc lekko ciemniejące niebo za nami. 

Mijamy Zwentendorf an der Donau…, wyjeżdżamy na tamtejsze łąki i wtedy bogowie rowerów znowu sobie o nas przypominają. Zrywa się wiatr. Na początek jeszcze dość nieśmiały, a potem – na płaskim, pozbawionym drzew terenie zaczyna się rozpędzać na całego. Niebo robi się granatowe, wieje już coraz mocniej… na szczęście są plusy całej sytuacji. Wieje nam w plecy, więc do hotelu, już praktycznie oddalonego o kilka km mkniemy na skrzydłach burzy.

Wpadamy, chowamy rowery do udostępnionego garażu hotelowego i jeszcze tylko szybki wymarsz do pobliskiego sklepu po zimne piwo. Ostatni maruderzy wracają z zakupów w mokrych koszulkach…

Zanim zaczęła się burza, słońce zachodziło jak w marzeniach....