Dolina Bobru, dzień I

Czyli z Lwówka Śląskiego do Siedlęcina.

Na start wycieczki dojeżdżamy autami. Z Kórnika to niespełna 3h jazdy, jedziemy we 3 samochody, umawiając się na spotkanie na miejscu. Pierwotnie mieliśmy startować z Lwówka, ale Mariusz załatwił miejsce postojowe w agroturystyce “Poturówka” w pobliskiej wiosce Brunów… zostawiamy tam samochody na parkingu (20 zł za auto), szykujemy rowery i o 10 ruszamy w trasę.

Pierwszy punkt wycieczki to Lwówek Śląski, z pozostałościami murów obronnych, basztami i zabytkowym kościołem. Jedziemy całą grupą, zachowując – hehe – odstępy 2 metrowe… oczywiście mało się to podoba kierowcom. Na szczęście po wyjeżdzie z miasteczka ruch zauważalnie maleje, na szczęście, bo czeka nas dość wymagający początek… lekko licząc jakieś 18 km podjazdu aż do wsi Rzęsiny. Bogowie rowerów bowiem są sprawiedliwi – nawet, jak chwilowo jest płasko (czasami) lub z górki (rzadko) to zazwyczaj jest pod górkę. Jak mawia Jędrzej: “jest pod górkę, więc na pewno dobrze jedziemy”.

Przed Rząsinami trasa skręca w stronę ruin zamku Podskale. Faktycznie, bardziej przypomina to podskale, niż ruiny, a z pewnością nie przypomina zamku. Jednak ze wzgórza rozpościera się przepiękna panorama na okolicę. Asfaltowa trasa zmienia się w doskonałą szutrówkę, choć… trzeba uważać na zjazdach, bo kamienie potrafią być zdradliwe. Gdyby padało, tym bardziej.

Którędy?

W Rząsinach jest pałac. Albo raczej ruina (no, to Dolny Śląsk, Hannibal Smoke opowiadający o katastrofie, jaką zgotowała Polska temu regionowi zdecydowanie ma rację), wjechać nie idzie (choć może będziecie mieli szczęście, którego nam zabrakło), a zza płotu zdjęć nie da się zrobić. Przynajmniej tych wartych uwagi. Ruszamy więc dalej, przystając na kawę w Gryfowie Śląskim, po czym na obrzeżach miasta zjeżdżamy nad Kwisę, na niesamowicie urokliwą ścieżkę wzdłuż Jeziora Złotnickiego. Szlak jest wymagający (dość pofałdowany), kręty i z licznymi korzeniami drzew przeciwnającymi trasę, ale… widoki niwelują wszelkie niedogodności. Przez jezioro prowadzi stary mostek dla ruchu pieszego i rowerowego. Przeprawiamy się nim tylko na chwilę – na drugim brzegu owszem, wiedzie nasza trasa, ale pojedziemy nim dopiero za jakąś godzinę. Przynajmniej tak się nam wtedy wydawało…

O jeden most za daleko… więc wracamy na szlak 🙂

Wyjazd z Karłowic (wracamy na asfalt) skutkuje złą decyzją: jest łatwo, a jak jest łatwo, to jest nudno. Porzucamy więc wytyczoną trasę i jedziemy do wsi Kałużna. To jeszcze nie jest duży błąd… przez przysiółek Zapusta da się dość łatwo wrócić na szlak. Jednak… nie może być nudno. Skręcamy w stronę lasu… droga najpierw się lekko pogarsza… a potem zmienia w pole kukurydzy. Część ekipy odbija z mitycznej leśnej ścieżki i przez pola, na szagę, jakoś próbuje zjechać do wioski, ale pozostali… brną dalej. Ostatecznie udaje nam się dojechać nad Kwisę… choć… szlak pieszy nad rzeką niespecjalnie nadaje się do jazdy. A mówiąc wprost całkowicie ją uniemożliwia. Przepychamy rowery przez skałki i korzenie (na szczęście to niespełna kilometr), spotykamy jakichś pieszych wędrowców (który straszą nas, że końca szlaku to jakieś 20 min marszu), po czym na wzgórzu trafiamy na szeroką, leśną drogę (i zaparkowany samochód, więc musi być tu dojazd), którą zjeżdżamy do … tamy przy elektrowni wodnej Złotniki!

Warto było się pomęczyć 🙂

Wyjazd jest już prosty. Docieramy do szlaku, i wkrótce meldujemy się pod Zamkiem Rajsko. Zwiedza się go tylko w określonych dniach i godzinach, więc tylko kilka zdjęć spod bramy i uciekamy na szlak. Reszta ekipy bowiem… już prawie dojeżdża do najważniejszego punktu wycieczki (tego dnia), czyli Zamku Czocha. Gdy dojeżdżamy… jakże przykre jest rozczarowanie. Zamek jest zamknięty na głucho (nie można nawet wejść przez bramę)… covidowe obostrzenia dają o sobie znać niestety. Zabytkową budowlę, jedną z najsłynniejszych na Dolnym Śląsku widać jedynie z daleka, przez okno w murze. Jak niepyszni ruszamy dalej…

Czocha w oddali…

Kilkanaście następnych kilometrów to jazda w stronę… Gryfowa Śląskiego. Wjeżdżamy doń od południa, docieramy na rynek, by uzupełnić napoje (trzeba zjechać z naszego śladu jakieś 600 metrów i potem nań wrócić). Jedziemy do Lubomierza. Nawet, mając na względzie doświadczenia z Czochy, nie łudzimy się, że muzeum Kargula i Pawlaka jest czynne. Okazuje się, że… było czynne (do 16), spóźniliśmy się kilka minut. Samo miasteczko… jak wymarłe, okolica też bardzo spokojna… można docenić walory widokowe Parku Krajobrazowego Doliny Bobru.

na szlaku…

Minąwszy miejscowość Maciejowiec (ładny pałac na wzgórzu) trzeba podjąć decyzję co do dalszej trasy. Ślad prowadzi (za wsią Pokrzywnik) prosto, na szutrową drogę i… zdecydowanie warto nim jechać, mimo, iż chwilami jest ciężko. Można jedna za Pokrzywnikiem skręcić w lewo i zjechać w kierunku tamy i zapory na Jeziorze Pilchowickim. Będzie ładnie, ale… nie aż tak ładnie, jak na szlaku, do którego link znajdziecie poniżej.

Najpierw w dość łatwy sposób dociera się na punkt widokowy nad Bobrem, oznaczony jako wzgórze Stanek (albo jak kto woli: Kapitański Mostek). Panorama co prawda byłaby ładniejsza, gdyby otaczające skałki drzewa były niższe, ale… nie wybrzydzajmy. Zjazd ze Stanka… jest już bardzo wymagający. Zjeżdżamy 3/4 wzgórza, ale potem niestety znowu zaczynają się skałki i korzenie uniemożliwiające jazdę. #niewstydzęsiępchaćroweru okazuje się, że ten hasztag, jak zwykle pasuje do naszych, kabeerowych wypraw.

#niewstydzęsiępchaćroweru

Tego “pchania” nie ma jednak zbyt wiele, a zjazd w kotlikę nagrodzony zostaje ślicznym widokiem na prawdziwy “mostek”.

Ha!

Przeprawiamy się przez Kamienicę (dopływ Bobru) i ścieżką wzdłuż rzeki – bohaterki naszego wyjazdu docieramy do Siedlęcina. Jeszcze tylko podjazd do bazy, na ulicę nieprzypadkowo zwaną Górną i można oddać się błogiemu lenistwu.

Jak widać, spory kawałek Szlaku św. Jakuba zaliczyliśmy przy okazji…

A jechaliśmy tak.