Tunezja, dzień 3

Tunis - Bizerte - Cape Angela - Bizerte, 117 km, około 1005 m up...

No to Ku Przygodzie!! Wreszcie Afryka, wreszcie ruszamy, wreszcie znowu na szlaku. No dobra, prawie… bo najpierw trzeba wyjechać z Tunisu. A to nie jest małe miasto… Czy przypomina Marrakesz z ubiegłorocznej wyrypy po Maroku? Przypomina. Bardzo przypomina. Praktycznie od pierwszego ruchu korbą, gdy wyszpejowaliśmy rowery i ruszyliśmy na ślad. 

Ale dla porządku trzeba wspomnieć: zimno w marcu w Afryce jest nie tylko (jak to się powszechnie zwykło uważać) na pustyni. W centrum europejsko wyglądającego miasta – również. I owo zimno wytelepało nas w nocy do-ku-men-tnie. Wszystkich, poza Miszą, ale on wiadomo… na niską temperaturę wkurza się dopiero, gdy mu w styczniu ogórki w ogródku zamarzną…

Trasa do Bizerte, z Tunisu jest taka sobie. Jako się wspomniało… trzeba najpierw wyjechać z dużego miasta, i gdy w końcu się nam to udaje…. widzimy jakże inną Afrykę od tej, którą pamiętamy sprzed roku. Przede wszystkim jest więcej… wszystkiego. Więcej ludzi, więcej samochodów, więcej zieleni i więcej… śmieci. Mimo to jedziemy….

Jedziemy, niby tych km ubywa… ale nie tak bardzo, jakbyśmy chcieli. Zwłaszcza, że… coraz bliżej nas są bardzo nieładnie wyglądające chmury. Będzie z tego deszcz? Nawet zlewa… która dopada nas gdzieś pod daszkiem w Al-Aliyah. Udało się schronić przed deszczem, ale… przed wodą, która płynie całą szerokością ulicy już specjalnie ochronić się nie da. No owszem, ochraniacze pomagają, przydałoby się jeszcze trochę poczekać, ale Cape Angela czeka…

Docieramy do Bizerte (gdzie mamy nocleg) wczesnym popołudniem. Ośmieleni tym, że przeschliśmy ciut w czasie jazdy zrzucamy bambetle i już na lekko ruszamy na bonusową trasę na najdalej wysunięty na północ cypel Afryki. Czyli wspomniane wyżej Cape Angela. Podjazd na wybrzeże jest prawie nieodczuwalny, dobrze idzie. Tak dobrze, że gdy droga z asfaltowej robi się najpierw szutrowa, a potem gruntowa… nie nabieramy żadnych podejrzeń. Nawet wtedy, gdy… mijają nas na śladzie „biegacze”. A tak, tak… żadnej w nas czujności. Toteż nagle robi się wąsko, kamieniście, a potem paszczyście i trasa z rowerowo – biegowej zmienia się nagle w piaszczysty dukt, którym chadzają TYLKO kozy. No i my. I jest już za późno, by się wycofać…

Na Cape docieramy o zachodzie słońca. Niebo się wypogadza, następny dzień zapowiada się całkiem zacnie pogodowo. I dobrze, bo czeka nas Park Narodowy… a, nie uprzedzajmy faktów. Jeszcze trzeba z tego przylądka wrócić, a że parę górek przed nami, to szybko nie będzie. Przed 20 docieramy jednak do Bizerte, blisko domu zaliczając obiadokolację w pobliskiej, całkiem przyjemnej restauracji. I jest to zdarzenie, które będziemy pamiętać do ostatniego dnia wyjazdu. Ale… nie uprzedzajmy faktów. 

A jechaliśmy tego dnia tak: